Spis rozdziałów

Major Konstanty Orłow siedział, jak zwykle, przy swoim mahoniowym biurku, na którym stał sfatygowany proporczyk zastępcy dowódcy bazy wojskowej w Czelabińsku.
Sięgnął w głąb szuflady, szukając po omacku pękatej butli z bursztynowym płynem. Układając pomarszczone palce na szklance, zawahał się przez chwilę i cofnął rękę, by w końcu pociągnąć dużego łyka prosto z gwinta. Spojrzał w swoje odbicie w szyjce i ponownie zasmakował w szkockiej, którą otrzymał z okazji awansu na stopień generała. Do dnia degradacji był jednak abstynentem.

Urządzona po staroświecku lekarska kancelaria już od progu sprawiała wrażenie przenikliwie chłodnej. Jasnoniebieskie lamperie, ozdobione licznymi dyplomami, certyfikatami i podziękowaniami, na każdej nierówności żelbetowej ściany jarzyły się ostrym światłem brzęczącej świetlówki. Brudnoszara zasłonka, przewieszona między pordzewiałymi gwoździami we framudze okna, wcale nie dodawała pomieszczeniu uroku.
Doktor spoczywał na pokrytej ręcznie tkaną narzutą kanapie, która służyła też jego poprzednikowi, a także wielu wcześniejszym chirurgom szpitala polowego w czelabińskiej bazie. Z bladą twarzą i przymkniętymi oczyma przyglądał się jarzeniówce, dającej monotonny koncert życia.

Wolna przestrzeń we wnętrzu w zupełności wystarczyła, by pomieścić kilkanaście osób. Część pasażerska nie była niczym oddzielona od kokpitu, za to wyraźnie ogrodzono miejsce, gdzie przechowywano bagaże. Plecaki trzech amerykańskich agentów leżały jednak na dwóch ławkach ustawionych po obu stronach wąskiego korytarza prowadzącego z kabiny pilota na ogon maszyny.
Skyspy był największym śmigłowcem pasażerskim w powietrznej flocie Stanów Zjednoczonych. Z zewnątrz przypominał mocno skróconego dawnego boeinga 747, pozbawionego skrzydeł i silników. Te ostatnie zastąpiły dwa wielkie śmigła przymocowane do dachu za pomocą obrotowych trzpieni.

Adler trawił informację z niedowierzaniem. W pierwszej chwili myślał, że się przesłyszał, jednak autopilot szedł w zaparte:
– Punkt orientacyjny CC-PKN za sześć godzin.
Robin w rosyjskim malowaniu zmierzał do Chin. John sam już nie wiedział, co jest gorsze: odbywanie kary w bazie czelabińskiej, czy pekińskiej. W końcu zdecydował wziąć sprawy w swoje ręce.
A te miał spętane. Poruszał nadgarstkami dyskretnie i powolnie, by przykręcona do podłogi ławka nie zaskrzypiała, co by go zdradziło. Pozwolił za to kroplom krwi swobodnie ociekać na poszycie helikoptera. Wypływający spod poszarpanej linki płyn zdążył utworzyć już kałużę, gdy maszyną znów gwałtownie rzuciło.

Gdy Adler otworzył oczy, nie zobaczył nic. Ile spał? Gdzie był? Jego wzrok nie był w stanie zobaczyć niczego w przenikliwym mroku, jaki panował tam, gdzie się znalazł.
Smród.
Jego nozdrzy dobiegła woń tak obrzydliwa, że mało nie puścił pawia. Swąd rozkładającego się ciała zdawał się wnikać w każdy receptor węchowy, terroryzując go nieprzyjemnym uczuciem zbliżającej się cofki.
Ziąb.
Całym jego ciałem wstrząsały dreszcze, wnikając głęboko w strukturę mięśni, co dodatkowo powodowało drgawki. Trząsł się z zimna jak igła na wskaźniku natężenia pola magnetycznego.

Grainhell pokręcił tylko głową na znak, że nie ma pojęcia, co się dzieje. Zdezorientowani takim obrotem sytuacji, stale wymieniają spojrzenia, drepcząc od ściany do ściany, zupełnie nie zwracając uwagi na dziesiątki wściekłych szczurów.
Stworzenia wydawały się mieć zupełnie gdzieś zaistniałą sytuację. Podjadały zwłoki w celi Johna, nie zwracając uwagi na nowy element wystroju. Tylko jeden gryzoń pogładził pakunek wąsami, a następnie obsikał go obficie, zapewne znacząc w ten sposób teren. W środku nie było dla nich niczego ciekawego, a przynajmniej nic lepszego od rozkładającego się ciała.

Zegarek strażnika-przebierańca zapiszczał ostrzegawczo, oznajmiając nieuchronnie zbliżający się koniec warty. Chińczyk pospieszył agentów wymownym gestem, choć tamci wciąż milczeli.
– Zgoda – rzekł John.
– Co? – zdziwił się Dave.
– Przyjmę moc plemienia z Io.

Wywóz poczty odbywał się w każdy piątek i, zgodnie z planem, miał nastąpić również tamtego dnia. Urząd oddalony był od bazy o dwanaście kilometrów, więc Gardran miał nadzieję, że zdążą w tym czasie uciec.
– Mam pewien plan – odezwał się w końcu John, nie wytrzymując napięcia.

– Co to ma wszystko znaczyć? – wykrzyczał Rosjaninowi w twarz. – Co tu się, do cholery, dzieje?!
– Spokojnie, John – odparł beznamiętnie Orłow. – Nie denerwuj się...
Z głębi statku wybiegło dwóch wysokich, umundurowanych mężczyzn, którzy pochwycili Johna pod pachami i odciągnęli od zaatakowanego. Dave i Gardran przyglądali się tej scenie z niesmakiem, choć ten pierwszy miał taki sam mętlik w głowie co Adler.
Orłow wygładził odzienie i przypiął zgubione blachy do piersi tuż pod kilkoma rzędami kolorowych baretek z całego świata. Podciągnął mankiet aż do łokcia i podsunął nadgarstek Johnowi pod nos.

Minęło jeszcze kilkanaście minut, zanim Amerykanin pojął to, co usłyszał. Nie dowierzał. Tak bardzo nie chciał uznać tego za prawdziwe, ale jednak.
Nie myślał, co robi.

Dwóch Amerykanów, którzy pierwszy raz w życiu doświadczyli tego stanu, nie mogli się nacieszyć. Mimo ciężkiej sytuacji, w jakiej się znaleźli, bawili się znakomicie, fruwając od kokpitu aż po ogon statku. John wylał z butelki kilka kropel wody, które natychmiast zaczęły błądzić po pokładzie, niesione podmuchami ludzkich oddechów.
– Włączam sztuczną grawitację – obwieścił głos z kokpitu.
– Wykonano – odpowiedziały metalicznie liczne głośniki w pojeździe.
– Uruchamiam napęd podświetlny.
– Wykonano.

Szybko okazało się, że miał rację, bo Adler czekał na niego za najbliższym rogiem, trzymając w rękach ten sam oszałamiacz, z którego strzelił wcześniej do swojego syna.
Szybka reakcja pozwoliła Gardranowi uniknąć niebezpiecznej wiązki, choć stracił na chwilę koncentrację. Zanim skupił się na przeciwniku, tego już dawno tam nie było. Kątem oka zarejestrował jednak ruch za sobą, ale było za późno. Dostał w głowę kolbą, a obraz przed oczami zamienił się w jedną czarną jak nocne niebo pustkę. Upadł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz