26 lipca 2013

Trzy warunki - opis


Trzy warunki
Pierwsza część trylogii Krieg Drei
science-fiction, szpiegowskie
zakończone


        W bazie wojskowej w Czelabińsku dochodzi do pożaru hangaru supernowoczesnego myśliwca, zdolnego do lotów na orbitę i z powrotem. Podczas akcji gaśniczej w sąsiednim pomieszczeniu dochodzi do wybuchu bomby. Będący na miejscu zastępca dowódcy bazy - major Konstanty Orłow - zostaje odesłany przez ekipę strażaków do swojego gabinetu. Co spowodowało pożar? Dlaczego najnowszego myśliwca Tu-C43 nie wyprowadzono z hangaru na czas akcji gaśniczej? Kto podłożył bombę? Major Orłow niewątpliwie komuś się naraził...




Spis rozdziałów

        Dzień był mroźny i śnieżny, lecz niepokojąco cichy. Srebrzystobiałe płatki zawisały w bezruchu na okiennych szybach, uzbrojonych w niebieskie od pokrywającego je lodu kraty. Wicher dął głośno w szparach między framugami a żelbetową ścianą.
        Major Konstanty Orłow siedział, jak zwykle, przy swoim mahoniowym biurku, na którym stał sfatygowany proporczyk zastępcy dowódcy bazy wojskowej w Czelabińsku.
        Sięgnął w głąb szuflady, szukając po omacku pękatej butli z bursztynowym płynem. Układając pomarszczone palce na szklance, zawahał się przez chwilę i cofnął rękę, by w końcu pociągnąć dużego łyka prosto z gwinta. Spojrzał w swoje odbicie w szyjce i ponownie zasmakował w szkockiej, którą otrzymał z okazji awansu na stopień generała. Do dnia degradacji był jednak abstynentem.

        Ignacy Lebiediew osunął się na kanapę w swoim gabinecie.
        Urządzona po staroświecku lekarska kancelaria już od progu sprawiała wrażenie przenikliwie chłodnej. Jasnoniebieskie lamperie, ozdobione licznymi dyplomami, certyfikatami i podziękowaniami, na każdej nierówności żelbetowej ściany jarzyły się ostrym światłem brzęczącej świetlówki. Brudnoszara zasłonka, przewieszona między pordzewiałymi gwoździami we framudze okna, wcale nie dodawała pomieszczeniu uroku.
        Doktor spoczywał na pokrytej ręcznie tkaną narzutą kanapie, która służyła też jego poprzednikowi, a także wielu wcześniejszym chirurgom szpitala polowego w czelabińskiej bazie. Z bladą twarzą i przymkniętymi oczyma przyglądał się jarzeniówce, dającej monotonny koncert życia.

        John Adler odetchnął z ulgą, zadanie było wykonane. Bezpiecznie dotarł ze swoimi współpracownikami na pokład najnowszego Skyspy’a.
        Wolna przestrzeń we wnętrzu w zupełności wystarczyła, by pomieścić kilkanaście osób. Część pasażerska nie była niczym oddzielona od kokpitu, za to wyraźnie ogrodzono miejsce, gdzie przechowywano bagaże. Plecaki trzech amerykańskich agentów leżały jednak na dwóch ławkach ustawionych po obu stronach wąskiego korytarza prowadzącego z kabiny pilota na ogon maszyny.
        Skyspy był największym śmigłowcem pasażerskim w powietrznej flocie Stanów Zjednoczonych. Z zewnątrz przypominał mocno skróconego dawnego boeinga 747, pozbawionego skrzydeł i silników. Te ostatnie zastąpiły dwa wielkie śmigła przymocowane do dachu za pomocą obrotowych trzpieni.

        – Punkt orientacyjny FR-CLB osiągnięty – oznajmił skrzeczący głos wydobywający się z głośników. – Kieruję się na punkt orientacyjny CC-PKN.
        Adler trawił informację z niedowierzaniem. W pierwszej chwili myślał, że się przesłyszał, jednak autopilot szedł w zaparte:
        – Punkt orientacyjny CC-PKN za sześć godzin.
        Robin w rosyjskim malowaniu zmierzał do Chin. John sam już nie wiedział, co jest gorsze: odbywanie kary w bazie czelabińskiej, czy pekińskiej. W końcu zdecydował wziąć sprawy w swoje ręce.
        A te miał spętane. Poruszał nadgarstkami dyskretnie i powolnie, by przykręcona do podłogi ławka nie zaskrzypiała, co by go zdradziło. Pozwolił za to kroplom krwi swobodnie ociekać na poszycie helikoptera. Wypływający spod poszarpanej linki płyn zdążył utworzyć już kałużę, gdy maszyną znów gwałtownie rzuciło.

        Ciemność.
        Gdy Adler otworzył oczy, nie zobaczył nic. Ile spał? Gdzie był? Jego wzrok nie był w stanie zobaczyć niczego w przenikliwym mroku, jaki panował tam, gdzie się znalazł.
        Smród.
        Jego nozdrzy dobiegła woń tak obrzydliwa, że mało nie puścił pawia. Swąd rozkładającego się ciała zdawał się wnikać w każdy receptor węchowy, terroryzując go nieprzyjemnym uczuciem zbliżającej się cofki.
        Ziąb.
        Całym jego ciałem wstrząsały dreszcze, wnikając głęboko w strukturę mięśni, co dodatkowo powodowało drgawki. Trząsł się z zimna jak igła na wskaźniku natężenia pola magnetycznego.

        John przez chwilę nie wiedział, co zrobić. Węsząc kolejną intrygę, posłusznie odłożył ciężkawą paczkę tam, gdzie mu kazano i nie odzywał się. Zerkał co i rusz na Dave’a, jakby oczekując od niego wyjaśnień. Drań siedzi w tym głębiej ode mnie, a teraz się nie odzywa?
        Grainhell pokręcił tylko głową na znak, że nie ma pojęcia, co się dzieje. Zdezorientowani takim obrotem sytuacji, stale wymieniają spojrzenia, drepcząc od ściany do ściany, zupełnie nie zwracając uwagi na dziesiątki wściekłych szczurów.
        Stworzenia wydawały się mieć zupełnie gdzieś zaistniałą sytuację. Podjadały zwłoki w celi Johna, nie zwracając uwagi na nowy element wystroju. Tylko jeden gryzoń pogładził pakunek wąsami, a następnie obsikał go obficie, zapewne znacząc w ten sposób teren. W środku nie było dla nich niczego ciekawego, a przynajmniej nic lepszego od rozkładającego się ciała.

        Adler spojrzał na swojego sąsiada z celi, po czym na Xun Liego. Przez długi czas nikt z nich się nie odzywał, zerkając po sobie ukradkiem. W głowie Johna kłębiło się teraz tysiące myśli, z reguły złych i nieufnych. Co to znaczy, że musi przyjąć czyjąś moc? Jakie będą tego wady? Jakie zalety?
        Zegarek strażnika-przebierańca zapiszczał ostrzegawczo, oznajmiając nieuchronnie zbliżający się koniec warty. Chińczyk pospieszył agentów wymownym gestem, choć tamci wciąż milczeli.
        – Zgoda – rzekł John.
        – Co? – zdziwił się Dave.
        – Przyjmę moc plemienia z Io.

        Malutka oficyna z okienkiem służyła jako punkt zbioru, sortowania i wysyłki poczty. Pod parapetem stał mały, drewniany stoliczek, pod który starannie dosunięto plastikowe krzesło ogrodowe. Na blacie stała buteleczka z tuszem, nasączona nim gąbka oraz wielki stempel. Obok leżały zawinięte w folię gumki służące do grupowania kopert. W pekińskiej bazie dość skrupulatnie podchodzono do takich przyziemnych spraw jak poczta, wszak komunikacja wewnętrzna zakazana była drogą papierową, dlatego tego kanału używano głównie w celach komunikacji z rodzinami.
        Wywóz poczty odbywał się w każdy piątek i, zgodnie z planem, miał nastąpić również tamtego dnia. Urząd oddalony był od bazy o dwanaście kilometrów, więc Gardran miał nadzieję, że zdążą w tym czasie uciec.
        – Mam pewien plan – odezwał się w końcu John, nie wytrzymując napięcia.

        Adler zerwał się w stronę staruszka, wyciągając przed siebie zaciśnięte pięści. W ostatniej chwili rozluźnił je i chwycił Orłowa za klapy zielonej marynarki. Dwa medale spadły na podłogę, wydając ciche szczęknięcie. Amerykanin szarpnął majorem i oparł go o ścianę stworzoną z dziwnych wyświetlaczy.
        – Co to ma wszystko znaczyć? – wykrzyczał Rosjaninowi w twarz. – Co tu się, do cholery, dzieje?!
        – Spokojnie, John – odparł beznamiętnie Orłow. – Nie denerwuj się...
        Z głębi statku wybiegło dwóch wysokich, umundurowanych mężczyzn, którzy pochwycili Johna pod pachami i odciągnęli od zaatakowanego. Dave i Gardran przyglądali się tej scenie z niesmakiem, choć ten pierwszy miał taki sam mętlik w głowie co Adler.
        Orłow wygładził odzienie i przypiął zgubione blachy do piersi tuż pod kilkoma rzędami kolorowych baretek z całego świata. Podciągnął mankiet aż do łokcia i podsunął nadgarstek Johnowi pod nos.

        Johnowi wydawało się, że wszystkie układy podtrzymujące jego ciało przy życiu wyłączyły się nagle, a on sam przybrał barwę świeżo wybielonego papieru. To spoglądał na Orłowa, to odwracał wzrok. Co chwilę otwierał usta, by wydukać kilka słów, nie znając jednak takich, które wydawałyby mu się w obecnej sytuacji odpowiednie. Dopiero gdy poczuł, że tętno mu się uspokoiło, a mięśnie nieco rozluźniły, zdołał zaczerpnąć większy haust powietrza. Dotleniony mózg z wolna odzyskiwał sprawność, a Adler wychodził z szoku.
        Minęło jeszcze kilkanaście minut, zanim Amerykanin pojął to, co usłyszał. Nie dowierzał. Tak bardzo nie chciał uznać tego za prawdziwe, ale jednak.
        Nie myślał, co robi.

        Podczas rozpędzania pojazdu John i Dave siedzieli w małej toalecie, obficie wymiotując, nieprzyzwyczajeni do takich przeciążeń. Doświadczony pilot ograniczył turbulencje do minimum, a wyjście z ziemskiej atmosfery przebiegło gładko. Później była już tylko nieważkość.
        Dwóch Amerykanów, którzy pierwszy raz w życiu doświadczyli tego stanu, nie mogli się nacieszyć. Mimo ciężkiej sytuacji, w jakiej się znaleźli, bawili się znakomicie, fruwając od kokpitu aż po ogon statku. John wylał z butelki kilka kropel wody, które natychmiast zaczęły błądzić po pokładzie, niesione podmuchami ludzkich oddechów.
        – Włączam sztuczną grawitację – obwieścił głos z kokpitu.
        – Wykonano – odpowiedziały metalicznie liczne głośniki w pojeździe.
        – Uruchamiam napęd podświetlny.
        – Wykonano.

        Gardran wybiegł z terminala niczym wystrzelony z procy, wzbudzając spokojne do tej pory powietrze. Pognał za uciekającym napastnikiem z zamiarem pojmania i przesłuchania. Przeskakiwał kolejne przeszkody powywracane na podłodze, o jedną zaczepił stopą, wykładając się i dodając nowych sińców na obitej przez Johna twarzy. Skończywszy imponujący ślizg na nosie po błyszczącej terakocie, obcy podniósł się, gubiąc coś z łoskotem. Nie obejrzał się, pomknął niczym wiatr za zbiegającym starym Adlerem, mając nadzieję, że nadrobi stratę.
        Szybko okazało się, że miał rację, bo Adler czekał na niego za najbliższym rogiem, trzymając w rękach ten sam oszałamiacz, z którego strzelił wcześniej do swojego syna.
        Szybka reakcja pozwoliła Gardranowi uniknąć niebezpiecznej wiązki, choć stracił na chwilę koncentrację. Zanim skupił się na przeciwniku, tego już dawno tam nie było. Kątem oka zarejestrował jednak ruch za sobą, ale było za późno. Dostał w głowę kolbą, a obraz przed oczami zamienił się w jedną czarną jak nocne niebo pustkę. Upadł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz