15 listopada 2013

Trzy warunki - rozdział jedenasty

Rozdział jedenasty
        Podczas rozpędzania pojazdu John i Dave siedzieli w małej toalecie, obficie wymiotując, nieprzyzwyczajeni do takich przeciążeń. Doświadczony pilot ograniczył turbulencje do minimum, a wyjście z ziemskiej atmosfery przebiegło gładko. Później była już tylko nieważkość.
        Dwóch Amerykanów, którzy pierwszy raz w życiu doświadczyli tego stanu, nie mogli się nacieszyć. Mimo ciężkiej sytuacji, w jakiej się znaleźli, bawili się znakomicie, fruwając od kokpitu aż po ogon statku. John wylał z butelki kilka kropel wody, które natychmiast zaczęły błądzić po pokładzie, niesione podmuchami ludzkich oddechów.
        – Włączam sztuczną grawitację – obwieścił głos z kokpitu.
        – Wykonano – odpowiedziały metalicznie liczne głośniki w pojeździe.
        – Uruchamiam napęd podświetlny.
        – Wykonano.
        Napęd podświetlny pozwalał na rozwinięcie bardzo dużych prędkości, choć nie większych, niż światła. Wtedy można było wykonać skok w hiperprzestrzeń. Silniki jonowe w transportowcu tej klasy pozwalały jednak na uzyskanie prędkości nieco większej niż dwieście tysięcy kilometrów na sekundę. To w zupełności wystarczało, gdyż Krieg Drei położona była niecałe dziesięć tysięcy czterysta jednostek astronomicznych od Ziemi. Podróż miała trwać mniej więcej półtora miesiąca.

Półtora miesiąca później
        – Koniec sielanki – oznajmił major. – Siadajcie i zapnijcie pasy.
        – Lądujemy? – zapytał nieśmiało Dave.
        – Nie, zwalniamy, zaraz będziemy wchodzić w atmosferę Krieg Drei.
        Podróż w międzyplanetarnym pyle nie była niczym fascynującym, dlatego też okna zostały częściowo zasłonięte. Jedynie piloci w kokpicie cokolwiek widzieli. Major wezwał Amerykanów i zaczął opowiadać o tym, co właśnie zauważyli.
        Za lewą szybą w oddali gorała żółta kula o postrzępionym zarysie, jak gdyby ktoś obłożył ją płaszczem z cierniami. Wokół gwiazdy widać już było sylwetki maleńkich planet, pozornie bliskich sobie, a jednak nie mniej rozstrzelonych niż te w Układzie Słonecznym. John dowiedział się, że system, który widzą, nazywa się Kriegańskim, od nazwy obiektu centralnego – Krieg, co z niemieckiego oznacza “wojna”. Kolejnym okrążającym Krieg ciałom niebieskim doklejono niemieckie liczebniki główne – eins, zwei oraz drei i tak dalej, aż do siedmiu.
        Prawe okno kokpitu wypełnione było miriadami maleńkich punkcików, które w miarę uspokajania lotu nabierały ostrości. Była to tak zwana daleka przestrzeń, w której nie było nic, na czym można było bezpiecznie postawić stopę.
        Major, spojrzawszy na zegarek, zdenerwował się i czym prędzej odesłał Amerykanów na swoje miejsca. Mało brakowało, bo pilot właśnie zwalniał do prędkości pięćdziesięciu machów, czyli jakieś dwa tysiące razy mniejszej, niż rozwinęli. Chwilę później rozpoczął się manewr wchodzenia w atmosferę, co zasygnalizowało kilkadziesiąt lampek na raz.
        – Kąt nachylenia zbyt duży – skrzeczały głośniki ostrzegawczym, metalicznym głosem.
        – Cholera, odbijemy się – krzyknął jeden z pilotów.
        – Spokojnie, pochyl.
        – Kąt nachylenia zbyt duży – zawtórował komputer pokładowy.
        Major Orłow poruszył się niespokojnie w swoim siedzeniu, mruknął coś pod nosem i pokręcił głową, widząc minę Johna.
        – Nie robią tego pierwszy raz – uspokoił agenta.
        – Zawsze są takie problemy?
        – Nieczęsto, ale zdarzają się.
        W tym momencie rozległ się dźwięk piłowanego plastikowym pilniczkiem styropianu. Był to znak, że kąt nachylenia był wciąż zbyt duży, a atmosfera zbyt blisko. Statek niechybnie miał się odbić od powietrznej bańki otaczającej Krieg Drei, jednak pilotom udało się w ostatniej chwili ustabilizować lot. Czujniki pola magnetycznego zwariowały na moment, by ponownie się uspokoić, choć w zupełnie odmiennych barwach.
        Wchodzili ostro, tnąc kadłubem powietrze uderzające o burty transportowca. Rozgrzane do czerwoności poszycie emitowało niewyraźne, słabe światło, którego promienie zauważalne były przez okna statku. Po kilku minutach pojawił się ląd.
        Ląd bardzo odmienny od tego, który znali.
        Planeta była zupełnym przeciwieństwem Ziemi – przeważały kolory zielony oraz żółty, a niebieskich plam oznaczających wodę było niewiele, żeby nie rzec wcale. Z pewnością brakowało tu zdatnej do picia życiodajnej cieczy. John od razu zauważył szarobure połacie terenu, co oznaczało, że na masową skalę eksploatowano odkrywkowe kopalnie.
        – Wydobywają węgiel?
        – Kriegonit – odparł major.
        – Co takiego?
        – Nowy minerał, który nie występuje na Ziemi, a szacuje się, że Krieg Drei jest z niego zbudowana w sześćdziesięciu procentach.
        – Coś daje?
        – O tak… Jest nieoceniony w budowie struktur militarnych i to właśnie jest naszym największym problemem…
        – Wystarczy, majorze. – Gardran pojawił się znikąd, od razu przywracając zagadkową i tajemniczą atmosferę.
        – A ja bym chciał wiedzieć – wtrącił John.
        – Niestety nie teraz. Musisz się spotkać z ojcem, John – rzekł obcy.
        Przerwali rozmowę, gdy pilot oznajmił, że lecą już poziomo i system nakierował ich na lotnisko.

        Przyziemienie było delikatne, pilot wykonał manewr niemal podręcznikowo, powodując tylko lekki wstrząs. Po bardzo długim dobiegu maszyna w końcu się zatrzymała, po czym natychmiast uruchomił się system samochłodzenia, na który składało się kilkadziesiąt wysuwanych dysz miotających ciekłym azotem.
        Po długim oziębianiu poszycia maszyny, major zezwolił na otworzenie drzwi i opuszczenie statku.
        Pierwszym, co John zauważył, to brak komitetu powitalnego. Na Ziemi, po wylądowaniu ważnego rządowego samolotu, na lotnisku zbiera się gromada ludzi, nierzadko mediów, a nad wyraz często zwykłych gapiów chcących ujrzeć vipa. Nie można było tego powiedzieć o Krieg Drei, choć Orłow był wysoko postawionym żołnierzem.
        Po zejściu z płyty wkroczyli do wielkiej hali, która okazała się być terminalem. Nie mogło umknąć uwadze Amerykanów, że na tym obiekcie przyjmowano tylko przyloty.
        – Nie ma odlotów? – zapytał zaciekawiony Dave.
        – Większość odbywa się ze startów pionowych, do tego wystarczy zwykły kosmodrom – odparł major. – Tylko wojskowe statki są dwojakiego przeznaczenia.
        – Rozumiem.
        – Panowie pozwolą ze mną – wtrącił Gardran. – Musimy podpisać dokumenty.
        Zatrzymali się przy wysokim kontuarze obitym przypominającym drewno laminatem. Niebrzydka ekspedientka o blond włosach i niebieskich oczach, ewidentnie Skandynawka, podała wszystkim dokumenty. Gdy John odruchowo sięgnął ręką do kieszeni na piersi, by sprawdzić, czy ma długopis, major powstrzymał go gestem, a Niebieskooka wyłożyła na blat sześć identycznych pisaków.
        Adler chwycił swój i, bez czytania, przyłożył na samym końcu dokumentu.
        – Nie – powstrzymał go major. – Musisz przeczytać, potem podpisać.
        – Ale…
        – Czytaj.
        John czytał. Z każdym kolejnym zdaniem jego zdumienie rosło. Patrzył ukradkiem na swojego przymusowego kompana, który, tak jak zakładał, zbladł i mało nie zemdlał. Przysięgam dozgonną wierność ludowi Krieg Drei?, pomyślał. Najciekawsze jednak było na samym końcu, a gdy Dave doczytał do tego fragmentu, zupełnie stracił kontakt z rzeczywistością.
        Obaj jednak podpisali dokument.
        – Świetnie – parsknął major, po czym podarł wszystkie kartki i wyrzucił do kosza. Na ten widok Dave ponownie zbladł, a John otworzył usta w niemym proteście.
        – Widzisz te długopisy, John? Znajdujące się na ich oprawce inteligentne czujniki analizują ciśnienie krwi i puls piszącego. Gdyby podpisywana przez ciebie treść była niezgodna z prawdą, wiedzielibyśmy o tym.
        – No tak… Oświadczam, że nie jestem szpiegiem i nie zamierzam działać na szkodę interesom Krieg Drei.
        – Właśnie – rozpromienił się Orłow. – W ten sposób od dawna nie widać u nas szpiegów.
        Faktycznie, metalowe wstawki w plastikowych długopisach połączone były bezprzewodowo z procesorem znajdującym się pod kontuarem. Ekspedientka wiedziała, co robi, gdyż była specjalnie ku temu wyszkolona. Świetnie, pomyślał John, jeszcze mamy tutaj wywiad. Jego obawy potwierdziły się, gdy w drzwiach terminala pojawił się wysoki, szczupły człowiek o nieco azjatyckich rysach twarzy. Mężczyzna ubrany był w czarny mundur ze złotą czaszką na naszywkach oraz pagonach.
        – John, to jest…
        – On wie, kim ja jestem – wciął się w słowo nieznajomy.
        – Chyba jednak nie – burknął John.
        – To zwierzchnik wszystkich tajnych służb i wojska – powiedział zrezygnowany Orłow. – Twój ojciec.
        John patrzył na wysokiego mężczyznę i, zupełnie inaczej, niż zakładał, nie poczuł nic. Ani złości, ani sympatii, ani miłości. Ot, spotkanie było mu obojętne, a w dodatku bardzo nie na rękę. Ojciec nie przestąpił progu, choć kontuar od drzwi dzieliło dobrych dwadzieścia kroków. Sięgnął za to pod marynarkę, na co Gardran tylko westchnął. Nie zdążył bowiem niczego powiedzieć, bo wysoki Azjata wystrzelił w Johna wiązkę z oszałamiacza.
        Błyskawicznie zareagował Dave, który w ostatniej chwili rzucił się przed Adlera i przyjął pocisk na własną pierś, po czym wyłożył się jak długi na błyszczącej terakocie.
        – Stój! – krzyczał Gardran za odchodzącym mężczyzną. – Stój, do cholery!
        Orłow skinieniem głowy zezwolił na strzał, a obcy strzelił w plecy uciekającemu.
_______
Podziękowania dla StuGraMPa z Podziemia Opowiadań za sprawdzenie tekstu.

2 komentarze:

  1. Powiem tyle: Już dawno nie czytałem tak dobrego bloga. Wielki szacun dla Ciebie :).

    Pozdrawiam, MG93.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki wielkie ;) Zachęcam do oczekiwania na kolejne opowiadania :)

      Usuń