30 września 2013

Trzy warunki - rozdział dziewiąty

Rozdział dziewiąty
        Adler zerwał się w stronę staruszka, wyciągając przed siebie zaciśnięte pięści. W ostatniej chwili rozluźnił je i chwycił Orłowa za klapy zielonej marynarki. Dwa medale spadły na podłogę, wydając ciche szczęknięcie. Amerykanin szarpnął majorem i oparł go o ścianę stworzoną z dziwnych wyświetlaczy.
        – Co to ma wszystko znaczyć? – wykrzyczał Rosjaninowi w twarz. – Co tu się, do cholery, dzieje?!
        – Spokojnie, John – odparł beznamiętnie Orłow. – Nie denerwuj się...
        Z głębi statku wybiegło dwóch wysokich, umundurowanych mężczyzn, którzy pochwycili Johna pod pachami i odciągnęli od zaatakowanego. Dave i Gardran przyglądali się tej scenie z niesmakiem, choć ten pierwszy miał taki sam mętlik w głowie co Adler.
        Orłow wygładził odzienie i przypiął zgubione blachy do piersi tuż pod kilkoma rzędami kolorowych baretek z całego świata. Podciągnął mankiet aż do łokcia i podsunął nadgarstek Johnowi pod nos.
        – Zobacz sobie. Ugryzienie.
        – Sądziłem, że ty jesteś obcym.
        – Nie, ty zabiłeś obcego, który podszywał się pode mnie.
        – Po co?
        – Może mu nie mówmy? – odezwał się jeden z ochroniarzy, którzy zdążyli już upuścić Johna na podłogę. – Zobacz, jaki jest narwany.
        – Spokojnie, sam go w to wszystko wciągnąłem, więc musi wiedzieć, co jest grane.
        Na zewnątrz rozpętało się piekło. Na miejsce lądowania statku obcych przybyło wielu żołnierzy, którzy zaczęli ostrzał. Kule odbijały się od grubego pancerza wahadłowca, nie czyniąc większych szkód niż zadrapania połyskującego lakieru. Nieuzbrojony transportowiec byłby bez szans, gdyby nie błyskawiczna reakcja pilota. Maszyna ruszyła ociężale do przodu, oświetlając oślepiającym reflektorem przedpole. Dziesięcioosobowy zastęp Chińczyków ostrzeliwał statek z konwencjonalnej broni, choć kapitan zauważył zbliżające się laserowe działko przeciwlotnicze.
        – Szefie – zwrócił się do Orłowa – laser przed nami.
        – Cóż... To nowa maszyna, a ja chcę zobaczyć, co potrafi.
        – Mam to zrobić?
        – Tak.
        – Zrobić co? – odezwał się nieoczekiwanie Gardran.
        Nie trwał w swej niewiedzy długo, gdyż pilot raptownie poderwał maszynę do góry, ryjąc glebę tylnym statecznikiem. Zmiótł ogromnymi skrzydłami kilkunastu chińskich wojaków, a drugie tyle wciągniętych zostało przez ogromne odrzutowe silniki.
        Choć nieuzbrojony, pojazd nadrabiał swoją zwrotnością i łatwością manewrowania. Dawno zapomniana cecha w klasie ciężkich transportowców okazała się zbawienna dla trójki uciekinierów z politycznego więzienia w Pekinie.
        Na pokładzie znajdowało się teraz ośmiu ludzi: Orłow, dwaj ochroniarze, pilot oraz jego zastępca, Gardran i dwóch Amerykanów. Major, jako najwyższy rangą, zwołał wszystkich na naradę w obszernym kokpicie.
        – John, mam nadzieję, że admirał Hyatt wtajemniczył cię w szczegóły misji?
        – Miałem zorganizować ewakuację dwóm agentom.
        – I tylko tyle wiesz? – Orłow pogładził się po brodzie.
        – Niestety.
        – Nie wiem nic więcej – odezwał się Dave. – Mieliśmy zabić... pana... i odlecieć nowym tupolewem.
        – Tak... – odparł major, przeciągając tę sylabę prawie w nieskończoność. Przerwał mu pilot:
        – Lecimy na FR-CLB?
        – Leć gdziekolwiek, przed skokiem musimy zrzucić trochę paliwa. – Orłow ponownie złapał się za swoją srebrną brodę. – Czyli dobrze rozumiem, John, że nie wiesz, co było celem twojej misji? – Major wrócił do poprzedniego wątku.
        – Nie wiem – odparł Adler spokojnie, choć głos mu się załamał. – Cała ta sytuacja mnie przerosła. Rozkaz był jasny, a teraz się okazuje, że kryje się za tym jakaś grubsza afera. Szpicle w moim oddziale, porwanie, potem ten typ z kosmosu... Teraz siedzę w jakimś pieprzonym międzyplanetarnym transportowcu, o którym rząd Stanów Zjednoczonych na pewno nie ma najmniejszego pojęcia.
        – Ależ ma! – skwitował uradowany major. – Daj mi chwilkę, wprowadzę do komputera plan lotu. Rozejrzyj się po pokładzie, przede wszystkim, panowie, wróćcie do swoich ciał. Zbyt długie używanie mocy powoduje nieodwracalne zmiany psychiczne... Świadomość ofiar może wami zawładnąć. – To powiedziwaszy, Orłow wyszedł z kokpitu, otworzył jakąś szafę w korytarzu i wszedł do niej.
        Jak nakazał, tak zrobili.
        John pokręcił się trochę po pokładzie i przystanął zainteresowany migającym na różne kolory monitorem. Zamiast wyświetlać obrazy, wykresy i inne znane z podobnych ekranów rzeczy, ów wypełniony był jednolitą planszą zmieniającą swe barwy.
        – Wskaźnik magnetyczny – rzucił Orłow, zerkając przez ramię. – Zmienia kolor dwa razy na sekundę, zawsze w ściśle określonej kolejności. Gdy nie ma zagrożenia, sekwencja składa się z zimnych kolorów – niebieski, ciemnozielony, biały i tym podobne… Jednak gdy czujnik wykryje najmniejsze wahanie w magnetosferze, ekran wypełniają barwy ciepłe, takie jak czerwień, żółć i pomarańcz.
        – Ale po co tyle tego? Nie można zamontować jednej diody, która zapalałaby się w razie zagrożenia?
        – Wiesz… Nie jestem pewien, czy mogę ci wyjaśnić dokładne przeznaczenie tego urządzenia.
        – Rozumiem – odparł Adler, przewracając oczami. Przebiegł wzrokiem po pozostałych urządzeniach w ścianie korytarza naprzeciw dziwnej szafy, w której stał major.
        – Majorze, a to? – rzekł, wskazując palcem na niebieską diodę oznaczoną jako WPZ.
        – Wskaźnik potencjalnego zagrożenia, wupezet.
        – Hę?
        – Na Ziemi jest wyłączony.
        Nie zadając więcej pytań, John poszedł do kokpitu. Pomiędzy siedzeniami pilotów znajdowały się dwa monitory. Każdy z nich przekazywał obraz z kamer, których obiektywy były umieszczone prostopadle do boków statku. Pomiędzy nimi wystawały dźwignie zmiany ciągu silników odrzutowych, a poniżej przyciski służące do odpalania napędu jonowego. John nie rozpoznał tylko, do czego służył rząd czerwonych przycisków umieszczonych pomiędzy nimi.
        Kapitanowie po swoich zewnętrznych rękach mieli drążki sterujące ich oknami, przydatne w upalne dni, choć z wiadomych względów używane tylko na planetach posiadających atmosferę. Obok sterczały dźwignie awaryjnego otwarcia wlotów powietrza w luku bagażowym. Na Ziemi i innych planetach, których atmosfera była bogata w tlen, urządzenie było bezużyteczne, ale w innych wypadkach podsycające ogień gazy wypełzały pod wpływem przeciągu na zewnątrz statku.
        Adler skończył lustrować szereg diod, przełączników, wajch i instrumentów do mierzenia przedziwnych parametrów lotu, gdy do kokpitu wszedł uradowany Orłow.
        – Co pana tak bawi, majorze?
        – Właśnie widzę, że nie pojmujesz przeznaczenia wielu z tych urządzeń.
        – Nieważne. Proszę kontynuować o mojej misji.
        – Cóż, może przy kawie?
        – Z chęcią.
        Major wyprowadził Johna z kokpitu i zaprowadził go do swojego maleńkiego pomieszczenia, w którym z trudnością postawiono stół z okalającymi go czterema krzesłami. Blat był tak wielki, że z pewnością służył w nocy jako łóżko.
        Orłow wyjął z przykrytej ścierką wnęki w ścianie dwie filiżanki i kawę w proszku, a następnie zalał obie wodą z kranu.
        – Wrzątek z kranu? – zaciekawił się John.
        – Wygodne, nieprawdaż? – Major postawił kawę przed Adlerem i usiadł po przeciwnej stronie stołu. – Musisz wiedzieć, że wplątałem cię w niezłe gówno, za co na wstępie przepraszam.
        – Nie ma za co – rzucił agent z przekąsem.
        – Działałeś jednak pod komendą swego ojca, który zręcznie utkał sieć śpiochów na całym świecie. Niczym pająk poruszał się po niej praktycznie niezauważalny, a teraz tylko nieliczni wiedzą, gdzie się znajduje.
        – Gdzie?
        – Tego dowiesz się w swoim czasie. Aktualnie interesuje mnie, co ty wiesz o całej akcji.
        – To sobie chyba już wyjaśniliśmy? Miałem zorganizować ewakuację dwójki innych agentów.
        Orłow podskoczył z wrażenia, złapał się za swoją okazałą srebrzystą brodę i zaśmiał się głośno, nie mogąc powstrzymać drgawek. Zanosił się rechotem dobre kilka minut, po czym, wyraźnie zmęczony i zdyszany, wysapał:
        – Gówno w takim razie wiesz.
        John, nie wiedząc, o co chodzi majorowi, podniósł się z miejsca, nie dopiwszy swojej kawy, i skierował się do wyjścia.
        – Dokąd to, żołnierzu?! – wrzasnął Orłow.
        – Nie jestem żołnierzem, panie Orłow, i, szczerze mówiąc, gówno mnie to wszystko obchodzi.
        – Nie chcesz się dowiedzieć, po co ta akcja ratunkowa? Wolałbyś teraz gnić w chińskim pierdlu?
        – Owszem, ale nie zniosę takiego traktowania.
        Major zrozumiał, gdzie popełnił błąd. Źrenice powiększyły mu się ze zdziwienia, lecz dodał:
        – Wybacz. Nie śmiałem się z ciebie, bynajmniej! Po prostu zabawne jest to, że wysłano cię w sam środek komunistycznego piekła, a ty nawet nie wiesz po co. To znaczy, hmm… wiesz, ale znasz tylko zaledwie jeden powód i to najmniej istotny, na którym najmniej nam zależało.
        – W takim razie…
        – Pozwól, że dokończę – przerwał major. Obszedł stół dokoła, stanął za Johnem i przyłożył mu lufę do potylicy..
        – Co czujesz?
        – Lufę konwencjonalnej broni z lat dwudziestych.
        – Chciałbyś, by cię taką zabito?
        – Nie.
        – Gdybyśmy cię nie uratowali, Chińczycy właśnie taką dokonaliby egzekucji, ale gdybyś tylko pisnął słówko o prawdziwym celu misji, to strzał byłby najprzyjemniejszą rzeczą, jaka by cię spotkała w takiej sytuacji. Rozumiesz już, dlaczego nie znałeś prawdziwych motywów wywiadu?
        – Tak, majorze.
        – Moja historia jest prosta. Jak wiesz, Stany Zjednoczone poczyniły już pierwsze kroki ku temu, by skolonizować inną planetę, a Rosja oraz Chiny są temu przeciwne. Boją się, że sukces Amerykanów zagrozi ich autorytetom. Ja poparłem USA w tej słownej potyczce i dlatego zostałem zdegradowany przez Jefimowicza oraz zesłany do Czelabińska. Twoja misja była więc misją ratunkową, a agenci Grainhell oraz Pie nic o tym nie wiedzieli. Niestety, Pie’a udało się Chińczykom przekupić, podobnie jak Swatcha, ale i o tym wiedzieliśmy wcześniej.
        W Johnie narastała złość.
        – Czemu więc mimo to wysłaliście nas na tę misję?
        – Bo zależało nam na mojej śmierci. – Orłow znów się zaśmiał, widząc wyraz twarzy Johna. – Masz rację, dziwiąc mi się. Źle powiedziałem. Zależało mi na tym, by Rosjanie wierzyli w to, że zginąłem.
        – Skoro teraz wszyscy są wolni i bezpieczni, co stanie się ze mną?
        – Poznasz ojca.
        – Że co?
        – Polecisz z nami na Krieg Drei, twoją ojczystą planetę. Jestem pewien, że Gardran zapoznał cię z trzema warunkami.
_______
Podziękowania dla StuGraMPa z Podziemia Opowiadań za sprawdzenie tekstu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz