16 września 2013

Trzy warunki - rozdział siódmy

Rozdział siódmy
        Adler spojrzał na swojego sąsiada z celi, po czym na Xun Liego. Przez długi czas nikt z nich się nie odzywał, zerkając po sobie ukradkiem. W głowie Johna kłębiło się teraz tysiące myśli, z reguły złych i nieufnych. Co to znaczy, że musi przyjąć czyjąś moc? Jakie będą tego wady? Jakie zalety?
        Zegarek strażnika-przebierańca zapiszczał ostrzegawczo, oznajmiając nieuchronnie zbliżający się koniec warty. Chińczyk pospieszył agentów wymownym gestem, choć tamci wciąż milczeli.
        – Zgoda – rzekł John.
        – Co? – zdziwił się Dave.
        – Przyjmę moc plemienia z Io.
        – Jak... Nie... – wahał się Grainhell. – Cholera, ja też.
        – Wspaniale – odparł Xun Li. – Mamy jeszcze piętnaście minut, więc się streszczajmy.
        Proces przekazywania mocy trwał dłużej, niż zakładali. Amerykanie wstali, pozwalając strażnikowi położyć dłonie na ich głowach. John poczuł, jak włosy na całym ciele stają dęba, a jemu robi się gorąco. Przez chwilę myślał, że paruje mu mózg, bo uczucie wewnątrz czaszki było cokolwiek dziwne i wcześniej nieznane. Gdy mięśnie przywłosowe się rozkurczyły, było już po wszystkim, a przynajmniej tak się zdawało Adlerowi.
        – Przez pięć minut się nie ruszajcie – poinstruował agentów Xun Li. – Wasze naturalne bioprądy muszą się teraz uspokoić i ułożyć w pewien wzór, od którego zależy to, w jaki sposób będziecie musieli pozyskać DNA ofiary.
        Faktycznie, John miał uczucie jakby we wnętrzu coś się trzęsło. Wątroba, nerki, płuca, serce – wszystkie te organy teraz czuł, na co dzień przecież zapominając o ich istnieniu. Regulacja bioprądów nie była bolesna, choć powodowała pewien dyskomfort.
        – I jak? – zapytał Xun Li.
        – Mam chęć na twoją kreeeeew – powiedział Dave, otwarcie się nabijając.
        – Bardzo zabawne.
        – Przestańcie – wtrącił John. – Co mamy dalej robić?
        – Po zabiegu powinniście mieć silną potrzebę zrobienia tego, co jest wymagane do transformacji.
        – Chce mi się lać – odparował Dave.
        – Zabawne, naprawdę, ale to nie to.
        – W takim razie, muszę kogoś ugryźć.
        – Ja też – rzekł Adler. – To dobrze?
        – Najlepiej nie jest, ale mogło być gorzej. Teraz John ugryzie leżącego na ziemi strażnika i zamieni się w niego, a Dave dziabnie mnie i też wie co ma zrobić. Ja zaś mam w zanadrzu jeszcze kilka innych ciał.
        Adler miał opory. Odwrócił ciało na plecy i zauważył tworzące się powoli zasinienia na brzuchu, spowodowane pośmiertnym napływem krwi w to miejsce pod wpływem siły grawitacji. Trup był nadal trochę ciepły, choć na pewno nie tak, jak za życia. John nachylił się i wciągnął w nozdrza woń przypominającą róże, banany i spirytus. Denat używał perfum o dość osobliwej nucie zapachowej, która jednak skutecznie stłumiła odór tak zwanego ostatniego tchnienia, wydobywającego się poprzez wypchnięcie powietrza z martwych płuc. Nie zważając na pozorne oznaki życia, John zatopił szczękę w przedramieniu strażnika, zeskrobując zębami wierzchnie warstwy naskórka. Nie potrzebował bowiem krwi.
        Po wątpliwej jakości uczcie Adler oblizał się niczym psychopata chłepczący krew swojej ofiary i czekał na przemianę. Klęczał nad denatem, ale nic się nie działo. Spojrzał na Xun Liego pytającym wzrokiem, oczekując podpowiedzi.
        – Wystarczy, że o tym pomyślisz.
        Tak też zrobił. Poczuł, jak ponownie napięły się mięśnie przywłosowe, podnosząc cienkie, jasne kłaki na przedramionach i piszczelach. Przez całe jego ciało przebiegł nieprzyjemny dreszcz emocji, a poziom adrenaliny we krwi wyraźnie skoczył, przyspieszając oddech i bicie serca. Przemiana fizyczna, w przeciwieństwie do regulacji bioprądów, była zabiegiem bolesnym i pozostawiającym nieodwracalne ślady w psychice człowieka. Spazmy wstrząsały Johnem w niekontrolowany sposób, ale w końcu ustały i ze zdumieniem odkrył, że się udało.
        Dave, nie ukrywając strachu, patrzył na trzech identycznych ludzi, w tym jednego martwego leżącego na podłodze korytarza między celami. Xun Li powrócił do własnej postaci i wystawił rękę ku drugiemu Amerykaninowi.
        Grainhell zastanawiał się dłużej niż Adler, choć nie musiał zmagać się z wewnętrznym dylematem, czy ugryźć trupa, czy też nie. W końcu łatwiej było zacisnąć zęby na żywej osobie, niejednokrotnie robił tak podczas zabaw ze swoją dziewczyną. Po dziabnięciu mieszkańca Io zaszły te same zmiany w ciele Dave’a.
        W końcu sam Chińczyk przemienił się w innego pracownika bazy i opuścił pomieszczenie. Następny był Dave.
        John został sam i wyczekiwał odpowiedniego momentu. Odliczał czas w myślach, bo jedyny zegarek, w którego posiadaniu byli, zabrał ze sobą Dave. Po upłynięciu sześciu minut spokojnym krokiem wyszedł przez ciężkie drzwi, powoli zamykając je za sobą, aby nie trzasnęły. Hol był dużym, okrągłym pomieszczeniem, w którego ścianie w regularnych odstępach osadzonych było dwanaście par drzwi. Każde prowadziły do cel, dlatego wyjście umieszczone było w centralnym punkcie koła.
        Adler wspiął się po stalowych szczeblach i wyszedł, tak jak się spodziewał, w malutkim kwadratowym pomieszczeniu pomalowanym na bladoniebiesko. Opuściwszy je, dołączył do sprzymierzeńców, którzy już czekali przy wyjściu na dziedziniec.
        Plac był wielki, jak przystało na jedną z największych baz wojskowych. Ogromną powierzchnię porastała trawa poprzecinana siatką szarych wstęg chodników, po których w tę i we w tę przechadzali się strażnicy. Budki wartownicze, ustawione w równych odstępach, pełniły raczej rolę komunikacyjną, gdyż tylko w nich w promieniu parunastu metrów znajdowały się telefony.
        Ciekawostką był klomb nieznanych Johnowi kwiatów w samym centrum placu. Dokoła poustawiano drewniane ławki, polakierowane na przedziwny, niebiesko-zielony kolor. Na jednej z nich siedziało dwóch oficerów, którzy ucięli sobie pogawędkę. Jeden z nich się śmiał, podczas gdy drugi opowiadał jakąś historię, być może dowcip. Do ławki przywiązany był pies – sprowadzony z Wielkiej Brytanii foxhound.
        Nikt nie zwrócił uwagi na dwójkę przebierańców, w których stronę zmierzał Adler. Po drodze pozdrowił jakiegoś rekruta, zasalutował wyższemu rangą oficerowi i nic poza tym. Nikt nie wyczuł podstępu.
        Mężczyźni stali przy malutkich drzwiach oznakowanych jako [i]Poczta[/i]. Budynek ściśle przylegał do tylnej ściany siedziby sztabu. Jedyne okno osadzone było wprost obok drzwi i służyło głównie jako skrzynka pocztowa. Gdy John powoli osiągał cel, jeden z przechadzających się chodnikiem żołnierzy zagadał:
        – Coś nieciekawie wyglądasz.
        – Zdaje ci się.
        Chińczyk zmarszczył nos, węsząc. Zbliżył twarz do twarzy Johna, omiótł go z bliska przenikliwym spojrzeniem i utkwił wzrok nad lewą brwią.
        – Wydawało mi się, że dostałeś kiedyś oszałamiaczem w czoło – powiedział wreszcie.
        – Wydawało ci się, faktycznie.
        – A nie mógłbyś mi pokazać dla pewności zdjęcia?
        – Czy wyglądam na kogoś, kto nosi przy sobie pamiątki rodzinne?
        – Nie pieprz głupot, pokaż dokumenty.
        Słysząc to, Xun Li zwrócił się do Dave’a:
        – Cóż za niedopatrzenie... Ależ zawiniłem!
        – Co jest?
        – Moc nie jest doskonała, wiadomo – coś za coś. W tym wypadku nie udało się skopiować tkanki bliznowatej... Założę się, że...
        Nie musiał kończyć, bo to, co chciał powiedzieć, właśnie się rozgrywało na dziedzińcu pekińskiej bazy wojskowej. Strażnik spojrzał w dokument i był wielce zdziwiony, bo faktycznie człowiek ze zdjęcia miał znamię nad lewą brwią. Johnowi udało się wkręcić klawisza na operację plastyczną i gdy już miał odchodzić, Chińczyk wykonał gest zupełnie niepodobny do żołnierzy Państwa Środka – podał Adlerowi dłoń. Amerykanin zawahał się, lecz wyciągnął swoją i uścisnął. W tym momencie został zakuty w kajdany.
        Placem wstrząsnęła eksplozja. Z budynków posypał się tynk, foxhound angielski podkulił ogon, a dwójka roześmianych oficerów podniosła się z obrzydliwych niebiesko-zielonych ławek. Wszyscy, włączając w to demaskatora, pobiegli ku źródłu wybuchu. Pierwszym, co zobaczyli, był martwy strażnik, którego dopiero co zaobrączkowano. Następnie ich oczom ukazała się sporych rozmiarów wyrwa w ścianie, za którą rozciągał się trawnik.
        – Uciekają pieszo? – nie dowierzał jeden z żołnierzy. – Stąd?
        – Nie zajdą zbyt daleko – odezwał się ktoś z głosem tak niskim, że z powodzeniem mógł zburzyć Mur Chiński. – Spuścić psy!
        Właściciel mrożącego krew w żyłach basu okazał się chińskim generałem, dowódcą bazy. Był wysoki i szczupły, a czarne, krótko przystrzyżone włosy rozkładały się na boki niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. Zielony mundur połyskiwał w wątłym świetle świecy, uwypuklającym potężnie zbudowaną, od lat rzeźbioną klatę, do której przyklejono kilka rzędów baretek.
        W chwili, gdy przyprowadzono psy gończe i pobiegły one przez wyłom w ścianie, wzrok generała utkwił w malejącym na horyzoncie punkcie. Bez problemu udało mu się jeszcze rozpoznać zarys wielkiego Skyspy’a.
        – Uciekli rosyjskim smigłowcem.
        – Panie generale – odezwał się żołnierz, który zdemaskował Adlera – na dziedzińcu wydarzyła się dziwna sytuacja.
        – Hę?
        – Ten martwy strażnik, który leży w korytarzu, szedł wcześniej chodnikiem. Proszę podejść.
        Podeszli do bladego trupa. Żołnierz wskazał ręką czoło oraz dłoń denata, tłumacząc przy tym generałowi, że tamten z dziedzińca nie miał blizn. Wymienili spojrzenia i wysoki rangą oficer odezwał się pierwszy:
        – Są dwie możliwości... Wybuch to dywersja i próbują uciec w strojach strażników lub przebranie ma być zmyłką i zbiegli poprzez ten wyłom. Tak czy inaczej psy ich teraz nie znajdą.

        Tymczasem na wielkim placu trzech przebierańców wchodziło do malutkiej, obdrapanej oficyny. Po przestąpieniu progu upadli na czworaka i zamarli z dwóch powodów. Po pierwsze okienko było nisko i mogli zostać zauważeni, a po drugie – pokój był pusty.
        – Tego się obawiałem – westchnął Xun Li.
        – Czego? – spytał Adler, rozpinając kajdany kluczykiem od obcego.
        – Do tej pory myślałem, że to tylko pogłoska, ale jednak okazało się to prawdą. Tydzień temu wstrzymali odbiór i nadawanie poczty.
        – Szlag by to – zaklął John, ocierając czoło wierzchem dłoni. – I co teraz?
        – Nie wiem. W tym wypadku nie mogę się już dłużej kryć pod fałszywą tożsamością. Moje prawdziwe imię brzmi Gardran.
        – A prawdziwe pochodzenie? Chyba nie sądzisz, że uwierzyłem w bajeczkę o Io?
        – Nie jestem Ziemianinem – uciął i już się więcej nie odezwał.
        Krótko mówiąc, byli w czarnej dupie.
_______
Podziękowania dla StuGraMPa z Podziemia Opowiadań za sprawdzenie tekstu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz