23 września 2013

Trzy warunki - rozdział ósmy

Rozdział ósmy
        Malutka oficyna z okienkiem służyła jako punkt zbioru, sortowania i wysyłki poczty. Pod parapetem stał mały, drewniany stoliczek, pod który starannie dosunięto plastikowe krzesło ogrodowe. Na blacie stała buteleczka z tuszem, nasączona nim gąbka oraz wielki stempel. Obok leżały zawinięte w folię gumki służące do grupowania kopert. W pekińskiej bazie dość skrupulatnie podchodzono do takich przyziemnych spraw jak poczta, wszak komunikacja wewnętrzna zakazana była drogą papierową, dlatego tego kanału używano głównie w celach komunikacji z rodzinami.
        Wywóz poczty odbywał się w każdy piątek i, zgodnie z planem, miał nastąpić również tamtego dnia. Urząd oddalony był od bazy o dwanaście kilometrów, więc Gardran miał nadzieję, że zdążą w tym czasie uciec.
        – Mam pewien plan – odezwał się w końcu John, nie wytrzymując napięcia.
        – Oby był lepszy od mojego – odparł Gardran.
        – Lepszy? Twój od początku skazany był na niepowodzenie.
        – Nie mogłem wiedzieć...
        – Ale były przesłanki ku temu.
        – Były...
        – Właśnie! – John starł malutkie kropelki potu z czoła. – Co z ciebie za szpieg...
        – On nie jest stąd – zauważył Dave.
        – Jak możemy w to wierzyć? Dave – Adler puknął się w czoło – naprawdę sądzisz, że blisko Ziemi istnieje jakaś cywilizacja oprócz tej na Księżycu?
        – Możemy o wielu nie wiedzieć...
        – Spokój – rzucił gniewnie Gardran. – Wiem, że zawiodłem, dlatego teraz jestem do waszej dyspozycji.
        – Spadaj tam, skąd przyleciałeś, sami damy sobie radę.
        – Nie mogę. Jesteś na mnie skazany, rozkaz od twojego ojca.
        – Mój ojciec jest twoim szefem?
        – Jest. – Obcy przez chwilę milczał i w końcu łagodnym tonem powiedział: – John, jaki jest ten twój plan? Uwierz mi, że musimy się stąd jak najszybciej wydostać.
        – Zrobimy to samo, co w Czelabińsku.
        Pierwszy raz od ucieczki z rosyjskiej bazy mężczyźni działali w zorganizowany sposób. Do tej pory każda ich akcja była spontaniczna, spowodowana szczęśliwym – bądź nie – zbiegiem okoliczności.
        Dave był wywiadowcą. Powoli podniósł się z kucków i wyjrzał ponad parapet małego okienka, mogąc zlustrować wzrokiem cały porośnięty trawą plac. Po szarych wstęgach chodnikowych płytek nie spacerowała ani jedna żywa dusza. Przez szybę i szczelnie zamknięte drzwi nie było słychać żadnych dźwięków, dlatego trudno było przewidzieć, czy przypadkiem nie zbliżają się tu psy gończe.
        Gardran był dywersantem. Sam miał nadzieję, że jego rola sprowadzi się jedynie do stania z boku i obserwacji, choć przewidzieli wszystko. W razie potrzeby miał odwrócić uwagę pogoni i w tylko jemu znany sposób zmylić trop, ale otrzymał jeszcze jedno, o wiele trudniejsze zadanie – sprowadzić trzech oficerów do oficyny.
        Całym przedsięwzięciem dowodził Adler. Układał w głowie strategię, obmyślał plan działania na wypadek niepowodzenia, wyprzedzał o krok poczynania chińskich żołnierzy. Cel był jeden: wydostanie się z tego bagna.
        Gdy Dave oznajmił, że na zewnątrz jest względnie bezpiecznie, ponownie się schylił i John skinieniem głowy zezwolił Gardranowi na opuszczenie budynku. We dwóch wodzili za nim wzrokiem do momentu, aż ten nie zniknął w gmachu położonym naprzeciwko. Gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za obcym, na plac powrócił rozwścieczony generał z podwładnym, który wcześniej legitymował Adlera. Wyglądało na to, że prowadzili ożywioną dyskusję, a dokładniej starszy rangą oficer ganił młodszego. Żywa gestykulacja tego drugiego sugerowała, że mocno się tłumaczył i próbował uniknąć surowej kary. Za zaniedbanie, jakiego się dopuścił, mógł zostać skazany nawet na śmierć, gdyż uciekinierzy przepadli bez wieści.
        Generał rozejrzał się, zawiesił wzrok na malutkiej oficynie (Adlerowi podskoczył puls) i po chwili wolnym krokiem ruszył ku niej (Dave wstrzymał z wrażenia oddech). Gdy doszedł do środka wielkiego placu, rozsiadł się na jednej z obrzydliwych ławek, gestem zapraszając podwładnego do zajęcia miejsca obok.
        – Cholera – zaklął John. – Jeśli staruch będzie tu cały czas siedział, to Gardran nie wróci.
        – Czekaj... Patrz tam! – Grainhell wskazał ręką drzwi wejściowe do budynku sztabu, z których właśnie wychodził przybysz spoza Ziemi. Szedł za nim jeden oficer, który na widok generała wyprężył się jak struna i zasalutował. Gardran nic sobie z tego nie zrobił i szedł dalej. Gdy wszyscy trzej wrogowie znaleźli się w jednym punkcie, obcy wyciągnął z kabury dziwną broń, którą nosili strażnicy więzienni – oszałamiacz lub, jak to mówiono w przeszłości, paralizator. Szybko wystrzelił wiązkę silnie skoncentrowanych elektronów w stronę żołnierzy i machnięciem ręki przywołał sprzymierzeńców.
        John z Davem wybiegli z prowizorycznej sortowni poczty i każdy z trzech agentów złapał jedno ciało, po czym zaciągnęli je z powrotem do oficyny. Tym razem bez zbędnych ceregieli dwóch Amerykaninów ugryzło chińczyków i po bolesnej zamianie obejrzeli dokładnie nieprzytomnych żołnierzy oraz siebie, by wykryć niedoskonałości. Gdy w końcu stwierdzili, że porwani nie mieli żadnych znaków szczególnych, zabrali im broń oraz dokumenty.
        Grainhell rozejrzał się dyskretnie w lewo i prawo jakby próbował przejść przez ruchliwą ulicę Manhattanu. Stwierdzając, że nie ma niebezpieczeństwa, wszyscy dywersanci wybiegli z maleńkiego pomieszczenia pocztowego, kierując się w stronę prowizorycznego przystanku autobusowego.
        – Panowie – zaczął Adler. – Ktoś zna chiński lepiej ode mnie?
        Gardran spojrzał na niego z wyrzutem i wypowiedział kilka zdań w płynnym, czystym mandaryńskim, w dodatku z nienagannym akcentem.
        – No, no... – Dave zagwizdał wesoło. – Długo tu musisz już siedzieć.
        – To nie tak – zakłopotał się obcy. – Nabyłem to wraz z zamianą.
        – To czemu my nie potrafimy powiedzieć po chińsku więcej, niż nas nauczyli na kursie przygotowawczym? – dopytał John.
        – Moc nie zawsze działa tak samo... I nie każdy może jej używać. A przede wszystkim, moc ma sporo ograniczeń, ale to sami odkryjecie. – Gardran uśmiechnął się tajemniczo.
        Dalej szli w milczeniu. Poruszali się po bazie swobodnie, nie zwracając niczyjej uwagi. Kto ośmieliłby się wchodzić w drogę generałowi? Nie było nic dziwnego w tym, że trzech oficerów spacerowało w tę i z powrotem, wyraźnie kierując się na przystanek.
        Mało brakowało, a przegapiliby autobus na wolność. Pojazd stanął z piskiem opon przy pordzewiałej, blaszanej wiacie, a ludzie wysypali się z niego na chodnik niczym wnętrzności z patroszonej ryby. Puszkowaty wehikuł zrobił okrążenie wokół czegoś, co miało być rondem i, już przodem do bramy, zabierał pasażerów, którzy mieli ochotę wyjechać poza teren bazy.
        Mężczyźni przebrani za Chińczyków podbiegli do pojazdu i dosłownie w ostatniej chwili zablokowali zamykające się drzwi. Wsiedli, poszukali wolnych miejsc i w spokoju odjechali.
        Autobus wyglądał jak każdy inny – dwa rzędy dwuosobowych tapicerowanych ławek ustawiono pod małymi, brudnymi okienkami, w których straszyły zniszczone zasłony przeciwsłoneczne. W środku śmierdziało prochem, potem, uryną i starością. Poszarpana imitacja skóry na siedzeniach dopełniała groteskowy obraz szczytu wojskowych możliwości transportowych Państwa Środka.
        Obok kierowcy trzeszczało maleńkie radio nadające lokalną stację muzyczną. Żołnierze wracający do domów, bądź zmierzający do sklepów, klubów i dzielnicy uciech, przez pół drogi słuchali chińskich popowych hitów, pomiędzy którymi czasem wybrzmiewały ostrzejsze, gitarowe melodie. Mimo iż John nie rozumiał wszystkiego, wywnioskował, że gościem aktualnej audycji jest młoda, wschodząca gwiazdka, której utwory miano za chwilę zaprezentować. Niewinny dziewiczy śmiech przerwał piskliwy dżingiel, w którym spiker darł się niczym klikon:
        – Wiadomość z ostatniej chwili.
        – Z bazy wojskowej uciekło dwóch Amerykanów podejrzanych o szpiegostwo – oznajmił prezenter. – Prawdopodobnie poruszają się rosyjskim śmigłowcem klasy Skyspy. – Przedstawił rysopis uciekinierów i poprosił o informację każdego, kto zobaczyłby coś podejrzanego. Następnie powrócił do emocjonującej pogawędki o nowym albumie.
        – Rosyjski Skyspy? – upewnił się John.
        – Spreparowaliśmy jeden, by odwrócić uwagę – oznajmił szeptem Gardran.
        – Wy? Czyli kto? – dopytywał Dave. – Jest was tu więcej?
        – Cicho – nakazał obcy. – Nie wiem, czy odkryli już ciała. Mogą to podać w każdej chwili w wiadomościach, a musimy wytrzymać jeszcze kilka minut.
        W pewnym momencie kierowca wcisnął hamulec, sprawiając, że wszystkich pasażerów wyrzuciło z ławek. Wnętrze autobusu ogarnął zielony, oślepiający blask, od którego łzy same wychodziły z kanalików. Żołnierze zerwali się z miejsc i wybiegli na zewnątrz, by zbadać sytuację. Trójka konspirantów, korzystając z okazji, pobiegła ku źródłu nieprawdopodobnego światła.
        – Co to, u licha, jest? – John zainteresował się anomalią. – Meteor?
        – Zobaczysz... – odparł Gardran. – Biegniemy, do środka!
        Ich oczy ujrzały sporych rozmiarów statek powietrzny do złudzenia przypominający promy kosmiczne oraz stojący w czelabińskiej bazie Tu-C43. Ustawiony był nosem do nich, pozwalając potężnym reflektorom przeczesać okolicę, by nie ukryła się ani jedna istota. Osoby stojące w kokpicie widziały każdego, kto zbliżał się do pojazdu i w razie nieprzyjacielskiej wizyty, mogły ją stłumić w zarodku.
        – To moi przyjaciele, o których pytałeś. – Obcy zwrócił się do Dave’a.
        Biegli już dobry kilometr, a sylwetka promu tylko nieznacznie się powiększyła. Zmalał jednak kąt padania promieni świetlnych, które w końcu nie oślepiały uciekinierów.
        – Co tu jest grane? – histeryzował Grainhell.
        – Przyjęliście moją moc, a ja obiecałem w zamian pomoc w ucieczce.
        – Wszystko wygląda na wcześniej ukartowane – zauważył Adler. – Nie mogłeś tego ot tak zorganizować.
        – Dobiegnijcie, proszę, do wahadłowca, a wszystko wam wyjaśnimy na pokładzie.
        Statek w końcu był już na wyciągnięcie ręki. John spodziewał się wciągnięcia przez zielony promień, jednak z lekko uchylonych drzwi wystawał strzęp liny.
        – Mam uraz do sznurów – oznajmił, odsłaniając nadgarstki. Zupełnie zapomniał o przemianie, szybko opuścił mankiet i chwycił za rozplatający się koniec.
        Z gracją kota i zwinnością małpy wdrapał się na pokład. Pomógł towarzyszom dołączyć do niego i zatrzasnęli drzwi.
        W środku rozbrzmiewała ta sama stacja, której słuchali w obskurnym autobusie. Młoda chinka wykonywała swój debiutancki singiel, gdy przerwał jej niespokojny prezenter:
        – Mamy nowe informacje z bazy wojskowej w Pekinie. Znaleziono trzech oficerów, w tym generała. Mieli na sobie ślady po oparzeniach paralizatorem. Na razie nic więcej nie wiadomo.
        – Mieliście szczęście, że dopiero teraz ich znaleźli – odezwał się ktoś wysokim, starym głosem, na dźwięk którego każdy wyobraziłby sobie sędziwego, posiwiałego dziadka.
        Adler natychmiast odwrócił się w stronę osoby, która wypowiedziała te słowa i sam zaniemówił.
        Stał przed nim major Konstanty Orłow, trup, we własnej osobie.
_______
Podziękowania dla StuGraMPa z Podziemia Opowiadań za sprawdzenie tekstu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz