7 maja 2014

[Miniatura] Przegrana walka

Przegrana walka
        Krwistoczerwona łuna wstępowała na nieboskłon kocim krokiem, bezlitośnie przeganiając swego odwiecznego wroga. Mrok niczym pies z podkulonym ogonem chował się poniżej przeciwległej linii rozdzielającej świat rzeczywisty od fantastycznego. Pozornie martwe i nieruchome, niezliczone jasne punkciki bladły w blasku swojego krewnego, który trzymał pieczę nad wszelkim ziemskim stworzeniem. Cienie zatańczyły po wzburzonej tafli bezkresnego, zielonego morza, na którym niczym majestatyczne żaglowce wznosiły się strzeliste wieże. Wszystko budziło się do życia po krótkiej drzemce, po odpoczynku od codzienności. Zielone, rozłożyste korony wysokich drzew migotały tysiącem światełek, podobnie jak trawa u ich stóp. Grzybowe kapelusze odbijały dające nadzieję promienie, posyłając je między swoich przyjaciół. Dobra nowina o powracającym panu rozchodziła się po okolicy jak strzała pędząca ku sercu nieświadomej ofiary. Słońce kochało swoich podwładnych zależnych od jego dobrej woli niesienia światłości i otuchy. Wznosiło się wysoko, zmniejszając chwilowo królestwo cieni.
        Nieśmiałe promyki przemykały pomiędzy wieżami, niekiedy zatapiając się w nich, by nigdy nie móc uciec. Pokryte wielkimi połaciami przezroczystego szkła budowle chłonęły je niczym wygłodniała zwierzyna zdobycz. Gdzieś w tej szaroburej rzeczywistości wałęsały się przedziwne stworzenia - ludzie - którzy nad wyraz kochali Słońce, co chwila na nie spoglądając. Weselili się, gdy pozwoliło im zasmakować swojego dobrodziejstwa, otulało ich bowiem nie tylko światłem i ciepłem, lecz również nadzieją. Nadzieją na kolejny spokojny dzień.
        Nikt się nie przejął, gdy po przejmująco głębokim, błękitnym stropie przemieszczał się samotny biały wędrowiec. Był niczym kłęby waty, wydawał się lekki i przyjazny, lecz jego prawdziwa natura szybko wyszła na jaw - przesłonił on piękną tarczę, rzucając na pola, lasy i miasto dołujący cień. Piękne kielichy na zielonych nóżkach opadły i zamknęły się, cierpliwie czekając na powrót swojego starego przyjaciela. Mimo panującej szarości, gdzieś pośród szlachetnych koron dało się słyszeć radosny świergot. Nikt nie zauważył, jak tajemniczy niebiański jeździec pędził na spotkanie białemu wędrowcowi. Zdawał się lecieć niczym strzała, celując w sam środek skłębionego nieszczęścia. Nieboskłon rozdarł się na dwoje szarą wstęgą, strzała przeszła na wylot, mknąc dalej niczym niewzruszona. Tym razem walka była przegrana. Znad horyzontu zbliżały się kolejne bryły.
        Miasto żyło, a Słońce walczyło o to dzielnie, korzystając z każdej, choćby najmniejszej, przerwy w kawalkadzie białych wędrowców. Wszyscy byli wdzięczni, że walczyło dla nich. Nikt się nie spodziewał, że już nigdy go nie ujrzą…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz