21 listopada 2013

Trzy warunki - rozdział dwunasty

Rozdział dwunasty
        Gardran wybiegł z terminala niczym wystrzelony z procy, wzbudzając spokojne do tej pory powietrze. Pognał za uciekającym napastnikiem z zamiarem pojmania i przesłuchania. Przeskakiwał kolejne przeszkody powywracane na podłodze, o jedną zaczepił stopą, wykładając się i dodając nowych sińców na obitej przez Johna twarzy. Skończywszy imponujący ślizg na nosie po błyszczącej terakocie, obcy podniósł się, gubiąc coś z łoskotem. Nie obejrzał się, pomknął niczym wiatr za zbiegającym starym Adlerem, mając nadzieję, że nadrobi stratę.
        Szybko okazało się, że miał rację, bo Adler czekał na niego za najbliższym rogiem, trzymając w rękach ten sam oszałamiacz, z którego strzelił wcześniej do swojego syna.
        Szybka reakcja pozwoliła Gardranowi uniknąć niebezpiecznej wiązki, choć stracił na chwilę koncentrację. Zanim skupił się na przeciwniku, tego już dawno tam nie było. Kątem oka zarejestrował jednak ruch za sobą, ale było za późno. Dostał w głowę kolbą, a obraz przed oczami zamienił się w jedną czarną jak nocne niebo pustkę. Upadł.
        Za Gardranem z terminala wybiegli Orłow, John i Dave, każdy z bronią w ręku. Obcy usłyszał ich po chwili nie z tej strony, z której powinni przybyć.
        – Za mną! – krzyknął ostrzegawczo, choć wiedział, że tym samym spłoszy ściganego. Uchronił ich za to przed zasadzką.
        – Dzięki – mruknął John i pomógł obcemu wstać.
        – Daj mi chwilę – odparł Gardran i odczekał, aż będzie wyraźnie widział. – Dobra, ruszajmy.
        Zostali daleko w tyle, gdyż cała zgraja opuściła już budynek terminala, a akcja toczyła się na parkingu. John usłyszał strzały dobiegające zza przeszklonej ściany, co zwiastowało najgorsze – do pościgu dołączyła straż lotniskowa. I nie mylił się, gdyż po chwili obok nich przebiegło pół tuzina drabów odzianych w czerń i przepasanych taśmami z granatami. W rękach trzymali lekkie karabinki szturmowe, a z kabury na prawych udach wystawały kolby oszałamiaczy. Tył głowy zdobiły im zaś plastikowe mocowania słuchawek pozwalających zachować łączność.
        Gardran zmełł w ustach wyjątkowo plugawe przekleństwo.
        – To już po zawodach – rzekł. – Sprzątną go.
        – Jak to? Przecież to…
        – Ale nie jest imperatorem.
        – Imperator? Imperium? Ta planeta ma cywilne władze?
        – Owszem… Spieszmy się jednak, musimy dobiec pierwsi.
        Obcy sięgnął do kabury przymocowanej do paska spodni i ponownie wyartykułował niecenzuralne słowa. Wiedział już, co zgubił.
        – Zmiana planów, czekamy na drugi pododdział.
        Urządzili zasadzkę tuż za wyjściem z terminala, będąc dobrze osłoniętymi przez betonowe filary i wiszące na nich kandelabry, kwietniki i propagandowe plakaty. Gdy kolejna grupa uzbrojonych po zęby stróżów lotniskowego prawa wybiegała z budynku, John podstawił jednemu nogę, a Gardran błyskawicznie wyskoczył jak uwolniona ze ścisku sprężyna i skręcił osiłkowi kark. Obaj jednocześnie ugryźli trupa i po chwili byli jego żywymi kopiami.
        John kolejny raz źle zniósł przemianę i obiecał sobie, że więcej tego nie zrobi.
        Pobiegli szybko i dołączyli do pościgu czarnych, wyrównali tempo i mogli mieć tylko nadzieję, że sprawa nie była przesądzona.
        Nie była, bo stary Adler zaciekle się bronił przed ogniem ze strony cywilnej straży lotniska, która nie przerywała ostrzału nawet na rozkaz majora. Huk wiercił dziury w bębenkach, wdzierał się po nerwach do mózgu i blokował przepływ racjonalnych myśli.
        – Zobacz na tego z żółtą opaską na ramieniu – mruknął Orłow do Dave’a. – To kapitan. Musimy z nim pogadać. Ja muszę.
        Nie czekali długo, bo oto nadciągnęła kolejna grupa ochroniarzy i ze zdumieniem stwierdzili, że dwóch bliźniaków przystanęło obok nich.
        Dwóch bliźniaków, pomyślał Dave.
        – John? – szepnął niepewnie.
        – Tak.
        – Co robimy?
        Odpowiedział Gardran, krzycząc do wszystkich:
        – Przerwać ostrzał!
        Kapitan czarnych spojrzał na niego, lecz nie wydał rozkazu wstrzymania ognia. Obcy ryknął ponownie, na co zareagowali wszyscy umundurowani. Sięgnął do kabury, pogładził kolbę oszałamiacza i błyskawicznym ruchem, którego nie zdolne były zauważyć ludzkie oczy, wyjął broń i oddał bardzo precyzyjny strzał w draba z żółtą opaską. Grymas zdziwienia zagościł na jego twarzy i tak już pozostał, bo mężczyzna wyłożył się sparaliżowany na ulicy.
        – Tak właściwie, to czemu Dave’owi nic nie było po oszałamiaczu? – spytał John, patrząc na drgającego kapitana.
        – Wiązka odbiła mu się od klamry paska – odparł major. – W porządku, panowie, działamy.
        – Rzucić broń! – krzyczał Gardran do ochrony lotniska. – Teraz ja tu dowodzę.
        Uzbrojeni mężczyźni rzucili broń na ziemię, a obiekt ich zainteresowania odetchnął z ulgą. John spojrzał ukradkiem na ojca i znów nie zdążył zareagować, bo ten wyjął z wysokiej cholewy buta nóż, złapał najbliżej stojącego strażnika i przystawił ostrze do gardła. Groził, że zabije.
        – Teraz to wy rzućcie broń – zwrócił się do majora. – Po co go tu przyprowadziłeś?
        – Kazałeś…
        – Co kazałem? Kazałem go wyciągnąć z chińskiego kicia.
        – Na Ziemi i tak jest spalony.
        – Cholera… Teraz to bez znaczenia.
        Adler odpiął granat z taśmy na piersi zakładnika i cisnął nim w przeciwników. Na ich szczęście okolicę spowił tylko dym zamiast oślepiającej i zapewne śmiercionośnej eksplozji. Gdy wzrok na nic się nie zdawał, czterech agentów nadstawiało uszu, by wychwycić choćby najmniejszy szmer zdradzający pozycję przeciwnika. Gęsta biała zasłona wdzierała się do nozdrzy, gardła i oczu, nieprzyjemny zapach chemikaliów odurzał i powodował zawroty głowy. Mężczyźni stąpali z nogi na nogę niczym upojeni alkoholem. W pewnym momencie przed twarzą Orłowa świsnął pocisk. Po chwili drugi, trzeci, cała seria.
        – Padnij – szepnął major.
        Dotknęli policzkami chropowatej nawierzchni ulicy przed budynkiem terminalu, poczuli nań zimno i zapach kurzu oraz spalin. Czekali do czasu, aż Gardran zauważył, że zasłona dymna się podnosi.
        – Widzę go – oznajmił i sprawnie odczołgał się w stronę uciekiniera. Starał się wykonywać jak najmniej ruchu, by do minimum zredukować szelest munduru o asfalt. Gdy zbliżył się dostatecznie, złapał starego Adlera za kostki i powalił na ziemię. Pozostali szybko rzucili się na niego, a Orłow wykręcił pojmanemu ręce za plecy i skuł kajdanami otwieranymi odciskiem palca. Dla pewności Gardran wstrzyknął mu małą dawkę tiopentalu.
        Kilka godzin później wszyscy znajdowali się w głębokim podziemiu gmachu sądu wojennego, gdzie umieszczono sale przesłuchań i izolatki. W jednej z nich trzymano ojca Johna, gdzie nieprzytomny oczekiwał na rozprawę. Wstępne pytania miał mu zadać major Orłow.
        John do samego końca nie był pewien, czy to faktycznie jest jego nigdy niewidziany ojciec, lecz Gardran szybko rozwiał jego wątpliwości, a także dodał, że nie zdradził o nim wszystkiego. Okazało się bowiem, że stary Adler był kimś więcej niż dowódcą armii planety – cieszył się nieskazitelną opinią i ogromnym szacunkiem, co pozwalało mu aspirować do roli przywódcy także cywilnego, choć teraz wydawało się, że wszystko to legło w gruzach.
        Mimo azjatyckich rysów twarzy mężczyzna był dość wysoki i szczupły. Na haczykowatym nosie odznaczały się dwie równoległe szramy, biegnące od lewego do prawego policzka. Więzień nie został przebrany, dlatego wciąż miał na sobie osmolony mundur z licznymi mosiężnymi guzikami, na których wygrawerowano herb Krieg Drei – dwa skrzyżowane karabiny i trzy pięcioramienne gwiazdy ponad nimi. Na pagonach widniały te same symbole, choć w nieco innej konfiguracji.
        – Coś długo się nie budzi – zauważył nagle John. – Czy aby go nie zabiłeś?
        W tym momencie przed oczami Amerykanina pojawił się płonący hangar w czelabińskiej bazie oraz majestatyczny myśliwiec zdolny wznieść się na orbitę. Mózg zaczął wariować, bowiem jeden po drugim pojawiały się obrazy z niedawnych wydarzeń. Przypominał sobie ucieczkę przed Rosjanami, zdradę w Skyspy’u, chińskie więzienie, szczury, kosmitę każącego gryźć zwłoki oraz podróż z planety na planetę. Uświadomił sobie, że jeszcze nie był tak blisko śmierci, jak dziś, i to z rąk własnego ojca. W takim razie, co mnie obchodzi, czy przeżył?, pomyślał.
        – Żyje – odparł Gardran. – Rusza się.
        Więzień obudził się i zobaczył krępujące go metalowe klamry. Wierzgał nogami i rękoma, raniąc się przy tym, krzyczał i żądał uwolnienia. Jakimś cudem przegryzł gumowy przewód kroplówki, która wprowadzała do jego krwi niewielką ilość środka odurzającego, tak zwanego serum prawdy. Po chwili do celi wszedł wysoki mężczyzna o kruczoczarnych włosach i takich ślepiach. John pomyślał, że źle mu z oczu patrzy, ale zauważył, że Gardran nieco się uspokoił i sam postanowił nie zadawać pytań. Zadawał je Czarny.
        – Czy nazywasz się Alatho Thanus-Adler? – zwrócił się do starego.
        – Odwal się, Magnus.
        – Odpowiedz, Al… Nie zmuszaj mnie do…
        – Zamknij się wreszcie, nie poznajesz mnie? Tak, to ja.
        – Przyznajesz się w takim razie do usiłowania zabójstwa siedemnastu osób?
        Brwi Alatho uniosły się. Nie odpowiedział.
        – Pogoń za tobą liczyła siedemnaście osób. Tylko tyle, by cię złapać, Al. Nie martwi cię to?
        – Wszyscy się starzejemy.
        Popatrzyli sobie przez chwilę w oczy. Magnus świdrował swoimi czarnymi ślepiami, próbując doszukać się w twarzy więźnia czegoś, co by zdradziło jego myśli.
        – Nie zabiłem nikogo – dodał po chwili Adler. – Dlaczego więc tu jestem? W naszym prawie nie ma…
        – W naszym nie, Al – wszedł w słowo Czarny. – Ale tak się składa, że próbowałeś zabić oficjalnego delegata z Ziemi… Posłuchaj, bo to cię zaciekawi: gość ma to samo nazwisko, co ty.
        O ile wcześniej mina Alatho była obojętna, tak teraz wąskie usta wykrzywiły się w grymasie złości.
        – Nie mów, że to twój syn – zaśmiał się Magnus. – Bo to nie jest on, prawda?
        – Nieprawda – wtrącił John. Czarny spojrzał na niego niepewnie. Alatho poczerwieniał.
        – A tyś kto?
        – John Adler, syn tego tu pojmanego.
        Tym razem Magnus Black, nomen omen, wybuchł śmiechem tak donośnym, że zadzwoniły szklane fiolki, butelki i probówki w aptecznej szafce. Spojrzał na Johna oczami czarnymi jak kosmiczna otchłań, zmuszając do odwrócenia wzroku. Patrzył i patrzył, lecz z każdą sekundą nabierał szacunku do niego. Mało kto wytrzymał tak długo.
        – Nie słuchaj niczego, co oni mówią, John! – wrzasnął nagle stary Adler. – Nie słuchaj! To wierutne bzdury, propaganda, wymyślone na poczekaniu ckliwe historyjki o wolności! Wszystko to jedna wielka mistyfikacja…
        Przestał mówić, by złapać oddech.
        – To ja rozkazałem uprowadzić rosyjską maszynę – kontynuował po chwili. – Gdy poznałem nazwisko ewakuatora, od razu wiedziałem, że to ty. Postanowiłem przy okazji sprawić, że Ruscy zapomną o Orłowie. Kazałem chłopakom cię wywieźć stamtąd, ale tchórze już dawno byli na garnuszku kitajców. Dobrze, że mamy śpiochów w Pekinie, to szybko wprowadzili Gardrana.
        – Moment – przerwał John. – Na Krieg Drei z Ziemi lecieliśmy dziewięćdziesiąt dni, jak więc Gardran…
        – To skomplikowana technologia, pozwól, że kiedy indziej ci wytłumaczę.
        Magnus Black patrzył to na jednego, to na drugiego, a na jego twarzy malował się wciąż ten sam głupi uśmieszek. Być może pierwszy raz widział spotkanie syna z ojcem, którego nigdy nie poznał.
        – Powiedzieli ci o tym, że Rosjanie chcą ukrócić Amerykanom ekspansję na inne planety?
        – Tak.
        – To wiedz, że kłamali. Jest zupełnie odwrotnie. – Alatho spojrzał z wyrzutem na Gardrana, który spuścił głowę i udawał, że nie widzi. – Ale dobrze, na pewno robili to po to, byś tu przybył. Tak, chciałem, byś tu przybył.
        – Dokończ o Rosjanach – poprosił John.
        – Gdy ty leciałeś tutaj, komuniści obchodzili trzydziestolecie powrotu do władzy. Z tej okazji miał się odbyć uroczysty, jubileuszowy rejs wszystkich przywódców na inną planetę. To Ameryka próbuje ograniczyć loty kosmiczne Rosjanom i Chińczykom, gdyż w powietrzu wisi wojna… Trzecia wojna…
        – Brzmi strasznie. – John, nie bez sarkazmu, powiedział, co myślał.
        – Przekonasz się, jak bardzo, gdy zechcą dobrać się do naszych złóż kriegonitu. Bo o to tylko chodzi. Czerwone wszy dowiedziały się o tym cudownym pierwiastku i czym prędzej pospieszyły na Krieg Vier. Tam się rozwinęli, ale odkryli, że nie mają pożądanej substancji na tyle dużo, by zapoczątkować produkcję komponentów do nowych statków kosmicznych. Jak myślisz, co zamierzają?
        – Budowę z tego, co mają i atak na Krieg Drei?
        – Brawo! – Alatho aż podskoczył, jeszcze głębiej wbijając sobie metalowe klamry w nadgarstki. – Tu-C43 miał być pierwowzorem dla produkowanych na Vier myśliwców. Po oblocie, serii symulacji różnych sytuacji krytycznych oraz oficjalnej prezentacji narodowi, plany maszyny miały zostać wysłane do naszych sąsiadów. I tak się stało.
        – Dość – szepnął tajemniczo Magnus. – Dość tych dyrdymałów, Al. Wszyscy wiedzą, że wojna się zbliża, ale, do jasnej cholery, czemu chciałeś zabić twojego syna? Przecież do niego pierwszego strzeliłeś.
        – Nie wiedziałem, czego mu naopowiadali i jaki ma stosunek do mnie. Nie chciałem, by ktokolwiek, nawet on, przeszkodził w moim planie, którego przecież był częścią.
        – John – wtrącił się Gardran. – Nie mogłeś wiedzieć o wojnie, bo nigdy byś się nie zgodził tu przylecieć, a właśnie to było trzecim warunkiem mojej pomocy.
        – Czemu ja?!
        – Jesteś moim synem… Po mojej śmierci, zgodnie z prawem Krieg Drei, ty zajmiesz moje stanowisko. Wolę oddać buławę komuś z rodziny.
        – A umrzeć możesz już niedługo – rzekł Magnus. – Sąd…
        – Proszę w takim razie o wycofanie oskarżenia – przerwał John. – Ojca natychmiast oswobodzić! Skoro jestem jego zastępcą, to teraz przejmuję dowodzenie.
        Spojrzał ukradkiem na Gardrana, na którego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Zauważył też, że całej rozmowie zza weneckiego lustra przypatrywał się Orłow. Nigdzie za to nie widział Dave’a.
        – Johnie Adlerze – rzekł Magnus Black. – Tak nie wolno.
        – Wolno. Mój syn będzie mnie zastępował na czas mojej… niedyspozycji. Dobrowolnie jednak poddam się karze aresztu domowego, by nikt nie miał wątpliwości.
        Tak rozwiązały się wszystkie sprawy, które dręczyły Johna od długiego czasu. Wszystko wyjaśniło się, choć wciąż istniała możliwość, że ojciec kłamał. Nie pozostało mu jednak nic innego, jak przeprowadzić Krieg Drei przez wojnę. Był to winien Gardranowi, Orłowowi i ojcu.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
_______
Podziękowania dla StuGraMPa z Podziemia Opowiadań za sprawdzenie tekstu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz