2 stycznia 2014

Cztery godziny - opis


Cztery godziny
Druga część trylogii Krieg Drei
science-fiction, szpiegowskie
publikowane


        Na orbicie Krieg Drei rozegrał się dramat - zwykła walka treningowa przerodziła się w śmiertelny pojedynek. John za wszelką cenę chce wykryć przyczynę tego wydarzenia, a dodatkowo zostanie obarczonym ważnym dla przebiegu wojny zadaniem na obcej planecie.
        Cztery godziny to kolejne po Trzech warunkach opowiadanie science-fiction z elementami szpiegowskiej intrygi, wojny i super mocy. W tej części wydarzenia skupiają się na dwóch planetach odległych od Ziemi, na których jednak rządzą dobrze znane nam nacje - Rosjanie oraz Amerykanie. W drugiej części trylogii poznamy nowych bohaterów, pojawi się postać kobieca, która trochę namiesza w planach Johna.


Spis rozdziałów

        Na Krieg Drei rządziło amerykańskie wojsko. Planeta o powierzchni trzy razy mniejszej niż Ziemia była zamieszkana jedynie na obszarze o wielkości małego miasteczka we wschodniej Polsce, który w całości należał do armii. Mieściło się tam bowiem lotnisko, kilka baraków mieszkalnych, dwa niewielkie budynki dla mniej ważnych dowódców oraz wreszcie wielki gmach tajnych służb. Pomiędzy nimi ulokowano dzielnicę dla zesłańców, którzy byli niewygodni na błękitnym globie. Potęga Krieg Drei tkwiła jednak w rozbudowanej sieci tuneli i bunkrów, których plany były pilnie strzeżone, a dostęp do nich miały tylko trzy osoby na miejscu i dwie na Ziemi.
        Codziennie w bazie wojskowej pracowało kilka tysięcy osób, stacjonowało kilkaset nowoczesnych, międzyplanetarnych szturmowców i mieszkało blisko tysiąc cywilów. Do podziemi schodziło najwyżej dziesięć procent mieszkańców. Niektóre pomieszczenia przeznaczone były tylko dla oczu garstki wybranych doradców, a istniały takie, w których bywał wyłącznie Wódz.

        Ogromne wyświetlacze w centrum dowodzenia ukazywały mrożącą krew w żyłach scenę. Szerokokątne kamery transporterów nieustannie wysyłały obraz na żywo z wydarzeń w przestrzeni kosmicznej należącej do Krieg Drei. Niewielkich rozmiarów statek szturmowy klasy Mango, który przypominał bardziej latające skrzydło, niż pojazd bojowy, z trudem manewrował to w lewo, to w prawo, uciekając przed śmiercionośnym pociskiem. Przy tak ostrych zwrotach na pilota działały ogromne przeciążenia i nie wiadomo było, czy ten wciąż jeszcze żył, gdy w końcu oberwał w ogon. Komory tlenowe rozszczelniły się w wyniku uderzenia, tworząc wielką kulę ognia, która zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Mango zmienił się w kupę odłamków, poskręcane aluminium wirowało w próżni niczym bączek, roztrzaskane w drzazgi włókno szklane pędziło w przestrzeń jak pociski napędzane falą uderzeniową. Całość była wielce niebezpieczna dla pojazdów przebywających na orbicie Krieg Drei, ale także na powierzchni planety – ciężki silnik, choć nadtopiony, cudem nie ucierpiał w wypadku i powoli wytracał swą energię, z wolna zbliżając się ku atmosferze globu. Nie minęło dużo czasu, a zupełnie zmienił się w kulę parującego, płonącego płynu, która przegrywała z bezlitosną siłą grawitacji planety.
        Widok na monitorze nie pozostawiał złudzeń – pilota mogła uratować jedynie katapultacja, a tej nikt nie zauważył. Zgoła inaczej sytuacja wyglądała z powierzchni planety, skąd tragiczny finał rutynowych ćwiczeń oglądało wielu zwykłych żołnierzy odciągniętych od służby widokiem, jak sądzili, meteorytu.

        Szczęki im opadły, gdy zamaskowany pilot ujawnił swoją zaskakującą tożsamość. Lekko brązowawa skóra połyskiwała tysiącami perlistych kropelek potu, dłuższe włosy opadały swobodnie na ramiona, podkreślając owal twarzy, z której sterczał nieco przyduży nos. Wygląd Gardrana zmienił się nieznacznie, choć dwóch Amerykanów z przekonaniem rozpoznało swojego przyjaciela, co tym bardziej ich zszokowało. Orłow odwrócił wzrok, udając, że zajmuje się czymś ważnym. Jedynie Alatho wydawał się niewzruszony całym zajściem i podchodził do sytuacji z zapasem zrozumienia i akceptacji. Skinął głową na krzesło i kazał Gardranowi usiąść, a Magnus miał zaczekać na zewnątrz. Gdy już opuścił centrum dowodzenia, rozpętało się piekło.
        – Coś ty, do cholery, sobie myślał? – krzyczał. – O co tu chodzi?
        – Szefie, ja… – nie dokończył, bo do hali wpadło pięciu żandarmów w pełnym uzbrojeniu.
        Na głowach mieli czarne kaski z włókna szklanego z ruchomą przesłoną na oczy. Po bokach namalowano czerwono-żółte płomienie przypominające emblemat Policji Wojskowej. Długie, ciemne płaszcze, przewiązane w pasie czerwoną szarfą, wzmocnione były stalową siatką. W urękawiczonych dłoniach żandarmi trzymali oburącz krótkie konwencjonalne karabinki, a w kaburach noszonych na plecach znajdowała się broń najnowszej generacji, której specyfikacja była tajna. Jeden z mężczyzn powalił Gardrana kopniakiem, następnie kilku z nich wykręciło mu ramiona za plecy, gdzie przewiązali je stalowym ściskiem.

        Znikąd pojawiło się trzech sanitariuszy ubranych w swoje białe fartuchy z czerwonym logo służby medycznej. Żaden z nich nie miał więcej niż dwadzieścia parę lat, choć ich twarze zdradzały, że przeżyli wiele trudnych chwil w życiu. Zmarszczki uwydatniały się, gdy byli w stresie, próbowali bowiem podtrzymać Gardrana przy życiu. Jeden z medyków mruknął coś do swojego radia, a na sali natychmiast pojawiło się kolejnych dwóch, którzy nieśli składane, aluminiowe nosze. Metal połyskiwał, ładnie wypolerowany, w zimnym świetle reflektorów, co Johnowi przypominało nieco klimat panujący w kostnicy. Śmierć wisiała w powietrzu, ogarniała swoimi mackami zniechęconych sanitariuszy i beznadziejnie rannego Gardrana, którego oczy zmętniały i straciły swój naturalny blask. John pochylił się nad przyjacielem, nie czuł oddechu, pulsu, ciepła żyjącego, pracującego organizmu. Gardran zgasł.
        – Nic z tego – oznajmił Adler sanitariuszom.

        Z miejsca, w którym jeszcze przed momentem stał budynek cywilny, buchnął wielki ognisty obłok, osmalając ocalałe gmachy. Jasność żaru wypełniła okolicę i zgasła, pozwalając czarnym chmurom opleść okoliczne bloki i hangary. Ułamek sekundy potem najbliższym otoczeniem katastrofy zawładnął ogłuszający huk szybko rozchodzący się we wszystkich kierunkach. Towarzyszyła mu energia, która przesuwała stojące na drogach pojazdy, burzyła co słabsze konstrukcje i łamała anteny transmisyjne. Gdy pierwsza chmura pyłu, szczątków i opiłków przerzedziła się, zza niej zaczęły prześwitywać ostre jak brzytwa kształty wrogiej maszyny. Jedno ze skrzydeł, wygięte od temperatury i siły zderzenia, sterczało głęboko wbite w ziemię tuż za budynkiem. Nos maszyny niknął gdzieś w czeluściach gruzowiska, docierając do betonowych szkieletów podziemnych korytarzy. Wyżej położone przejścia zostały zasypane, a wielu ludzi straciło w ten sposób znakomitą drogę ucieczki. Płaty poskręcanej stali z drugiego skrzydła wyrzuciło gdzieś daleko, jakby niosła je jakaś niewidzialna siła. Podobnie statecznik maszyny, który, ułamany w połowie, wylądował na dachu pobliskiego hangaru.
        Pracownicy z górnych pięter odczuli potężny wstrząs. Z szaf pospadały książki, segregatory i liczne dzienniki; z biurek komputery, drukarki i inne elektroniczne sprzęty. Ludzie obijali się o siebie, o ściany i podłogę. W pierwszej chwili nikt nie mówił o ofiarach.

        Krieg Drei była planetą podobną do Ziemi. Choć przeważały tereny głównie skaliste i pyliste, nie zabrakło na niej miejsca dla bujnych traw, kwiatów oraz krzewów. Tych ostatnich było najmniej, a drzew nie widywano tu wcale. Wielkie połacie skalnych pustkowi zamieszkiwane były przez rdzennych mieszkańców, którzy mieli w zwyczaju osiedlać się daleko od terenów zielonych. Na własną rękę uprawiali w przydomowych ogródkach gatunki traw, które mogły służyć jako pożywienie. Zwierząt prawie wcale nie było. Na kwiatach przysiadały owady, które z jakiegoś powodu mieszkańcy omijali szerokim łukiem. Między listkami krzewów dało się znaleźć ślimaka, biedronkę czy nieznane ludzkości nowe gatunki organizmów żywych. Mieszkańcy Krieg Drei zjedliby wszystko, co pozytywnie wpłynęłoby na ich zdrowie.
        Byli oni podobni do ludzi. Z zewnątrz do złudzenia przypominali nasz gatunek, choć od razu rzucały się w oczy wyraźne różnice. Ich zęby były równe i spiczaste, a oczy schowane nieco głębiej w czaszce. Poruszali się na dwóch długich, w stosunku do reszty ciała, nogach, co pozwalało im rozwijać w biegu niesamowite prędkości oraz skakać nieprawdopodobnie wysoko. Chodzili nago. Dymorfizm płciowy nie istniał, toteż nie wstydzili się siebie nawzajem. Nie posiadali też organów, które na Ziemi wypadałoby zakryć listkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz