7 października 2013

Zdobiona pochwa

Opowiadanie napisane na potrzeby gry RPG Bellator, będące oficjalną misją tamże.

Zdobiona pochwa
        Drużyna Inadyna, oprócz niego samego, składała się z druida Veryra, czarodziejki Saynali oraz łucznika Morhena. Sam Inadyn był zaś rycerzem.
        Nazwali się Wojownikami Setheta na cześć boga wojny. Sethet nie znał litości i przebaczenia, był bezwzględny i okrutny, nigdy nie zapominał dawnych waśni i do tego był mściwy. Taka była drużyna Inadyna.
        Wojownicy Setheta krążyli od wioski do wioski w poszukiwaniu rozrywki i zleceń, choć niełatwo przychodziło im zabawianie w gospodach bez grosza przy duszy.
        W jednej z takich wiosek – Aleandrze – znaleźli zlecenie.
        – Obwieszczenie królewskie znalazłem – rzekł Inadyn, szef drużyny. – Płacą pięć tysięcy złotych aleandrów.
        – Ile to na nasze? – zapytał zaciekawiony łucznik, pełniący rolę skarbnika.
        – Jakieś trzy tysiące złotych koron.
        – Opłaca się? Saynala, jak myślisz? – strzelec zwrócił się ku pięknej czarodziejce, uważnie lustrując jej lico.
        – Co tam głoszą, Inadynie?
        – Szukają kogoś do zabicia posła w Wysokiej Radzie. Brudna robota, ale nie powinno być problemów.
        – Powód? – Veryr po raz pierwszy włączył się do rozmowy.
        – Nie napisano.
        – Musi być powód! – krzyknął poirytowany Morhen. – Nie zabijamy bez powodu!
        – Dla pieniędzy – odparła Saynala – dla pieniędzy.
        – Saynalo – rzekł Inadyn – Morhen ma rację. Wejdźmy do karczmy, wypytajmy.
        Drużyna weszła do śmierdzącej izby, w której prostopadle do wrót stały ustawione obok siebie ławy. Naprzeciw wejścia znajdował się wysoki kontuar, za którym stał karczmarz. Niewysoki, nieco pękaty z długim, haczykowatym nosem, na którym spoczywały okrągłe okulary. Zza szkieł na Wojowników Setheta spoglądała para niebieskich, przenikliwych oczu zdających się mówić “wiem wszystko o wszystkich”. To przekonało Inadyna.
        – Niechaj pochwalona przez Setheta będzie ta karczma, karczmarzu – rzekł.
        – I goście jej czcigodni – odparł okularnik z grzecznością. – Co was sprowadza do Aleandru?
        – Królewskie obwieszczenie.
        – Ach, tak… Chcielibyście się czegoś dowiedzieć, hę?
        – Najpierw wychyliłbym szklanicę piwa – wtrącił Morhen, nie bacząc na maniery.
        – Miedziaki macie? Piwo drożeje, sami wiecie…
        – Mamy stal, starcze. – Łucznik wskazał wzrokiem rękojeść rycerskiego miecza spoczywającego u boku Inadyna.
        Karczmarz poczerwieniał. Nim Inadyn zdążył wybrnąć z sytuacji, ten krzyknął:
        – Hańba ci! Nie będziesz obrażać Margusa w obecności klientów – spojrzał na Saynalę – i dam.
        Inadyn spojrzał bezradnie na swego łucznika, prosząc tym samym o pomoc Veryra.
        – No co? – zapytał zdziwiony druid. Po chwili załapał. Wyjął z kieszeni kilka kamyków, ułożył na dłoni, zakręcił nad nimi młynka kciukiem drugiej ręki i rzucił pod nogi karczmarzowi. Kamienie zapłonęły żywym ogniem, powodując niemały pożar.
        – Czarownik! Cholera, czarownik w mojej gospodzie! Wont mi, psia mać! Brudasy, bałwochwalcy… Czarownik!!!
        Tym okrzykiem karczmarz zawezwał swojego syna, Mattesa, który służył w królewskiej gwardii. Gdy zszedł, okazało się, że mierzy niewiele ponad trzy łokcie i waży pięć kamieni. Rozbudowane mięśnie ramion świadczyły o ciężkiej pracy wykonanej za młodu, a także o tym, że i stal mu nieobca. Za pasem poniekąd Wojownicy Setheta znaleźli potwierdzenie swych obaw w postaci pochwy zdobionej tak bogato, że sam król by się nie powstydził. Rubiny, szmaragdy i ametysty przypominały te, którymi posługiwał się druid.
        – Chcę je wszystkie – oczy mu się zaświeciły. – Inadyn, chcę te kamienie!
        – Nie.
        – Zamknij się, pierunie – odgryzł się druid, unosząc ręce w powietrze.
        Veryr zatoczył nimi krąg, zbierając magiczną energię natury, po czym cisnął nią prosto w syna oberżysty. Otumaniwszy go, zyskał czas na poczynienie bardziej zaawansowanej magicznej sztuki. Wysypał na prawą dłoń ze swojego mieszka dwa malutkie bursztyny, wymruczał zaklęcie, zakręcił młynka palcami mańki i rzucił klejnoty w stronę Mattesa. Nie zwrócił jednak uwagi, że osiłek zniknął na schodach, a po chwili wyłonił się z dwuręcznym mieczem w dłoniach.
        Schodził ostrożnie, trzymając ostrze pionowo, jak gdyby bał się, że coś wyskoczy zza inkrustowanej miedzią barierki. Nie rozglądał się, za to wlepił wzrok w Inadyna, który pod wpływem impulsu położył dłoń na rękojeści swego oręża.
        – Nie radzę, młody człowieku – ostrzegł.
        – Nie wtrącaj się, rycerzu – odparował Mattes. – To sprawa między mną, a tym czarownikiem.
        – Jest druidem, czerpie siły z natury i nie masz z nim najmniejszych szans.
        – Chromolę to! – To powiedziawszy, odbił się od drewnianych stopni i runął na Veryra, tnąc ze świstem powietrze. Zdobiona pochwa zabrzęczała radośnie, przypominając, że jest powodem tej potyczki. – Nie zabierzesz mi moich kamieni, czarowniku.
        Veryr zręcznie uniknął cięcia, jednocześnie kopiąc młodzieńca z półobrotu w zad. Dwuręczny miecz szczęknął o podłogę, a Mattes rozciął sobie wargę. Wstał, odwrócił się i splunął druidowi pod nogi. Podniósł broń i ponownie rzucił się na Veryra, tym razem zmieniając taktykę. Zamarkował uderzenie na odlew, po czym z niezwykłą szybkością pchnął druida sztychem w udo. Zaskoczony sukcesem odskoczył na bezpieczną odległość, spodziewając się magicznego kontrataku.
        Nie mylił się. Veryr złapał się za ranę, syknął z bólu i wyciągnął kolejne kamienie ze swojej sakwy. Odprawiając rytuał nad dłonią, mruczał niezrozumiałe słowa, po czym rzucił garść malutkich rubinów pod nogi napastnika, gdzie spowodowały kolejny pożar. Nie tracąc czasu, ponownie zebrał energię natury nad głową, formując widoczną gołym okiem kulę i cisnął nią w młodzieńca.
        – Cholera, spali się – jazgotał karczmarz. – Spalisz mi syna, czarowniku!
        – I przy okazji kamienie – dodał Inadyn.
        – Psia krew – zaklął druid – nie pomyślałem.
        Łucznik gromko się zaśmiał, a Saynala w dalszym ciągu z zaciekawieniem przyglądała się tej groteskowej potyczce.
        Druid zrehabilitował się, gasząc ogień u stóp Mattesa strumieniem wody z jednego małego ametystu.
        – Wynocha, wynocha! – grzmiał gospodarz, z rozpaczą spoglądając na sponiewieranego syna.
        – Panie – podjął Inadyn na nowo – chcielibyśmy napić się, zjeść i porozmawiać. Nic więcej. Zapłacimy sowicie.
        – Nie.
        – Ale…
        – Nie, powiadam – odparł gruby gospodarz. – Wasze osoby nie są tu mile widziane, mości państwo. A teraz won, póki Mattes oszołomiony. Bo jak złapię za widły, to wam zrobię z rzyci durszlaki.
        – Spokojnie, panie. Już się potulnie oddalamy – rzekł Inadyn, zabierając swoją drużynę do wyjścia.
        Wtem do gospody wszedł niewysoki człowiek w czarnym płaszczu z kapturem rzucającym złowrogi cień na twarz. Odzień szeleszczał niczym las targany silnymi podmuchami wiatru, poły jego unosiły się i opadały w rytm powolnego oddechu nieznajomego. Ten zdecydował się nie witać w progu, obnażając brak wychowania. Pstryknął jedynie palcami, po czym zdziwieni Wojownicy Setheta zauważyli, jak na czoło gospodarza wstąpiły maleńkie iskrzące się perełki potu, a człowiek ten czym prędzej pobiegł do piwnicy i wrócił z antałkiem najlepszego piwa, jakie przechowywał, zdawałoby się, na tę właśnie okazję.
        – Mości panie, to zaszczyt dla mej skromnej osoby gościć cię tu – dodał spiesznie, wypełniając gliniany kufel złocistym trunkiem.
        – Milcz. Nie przybyłem w gości, lecz w interesach. A teraz wynocha do kuchni, bom głodny.
        Zaciekawiona czwórka zdecydowała się bezszelestnie zasiąść przy stojącej w ciemnym rogu ławie. Odtąd zachowywali się jak zwykli goście, zamawiali piwo, wino i jedzenie, a oberżysta bez słowa sprzeciwu podawał to, czego zapragnęli. Inadyn, rad z takiego obrotu wydarzeń, zdecydował się działać.
        Do gospody wszedł inny człowiek odziany podobnie do pierwszego nieznajomego. Zasiadł naprzeciw niego i podjął żywą rozmowę.
        – Saynala – rzekł Inadyn – dasz radę podsłuchać?
        – Spróbuję – odparła czarodziejka, wspomagając magicznie zmysł słuchu. Natychmiast wyłapała, co mówili nieznajomi. – Są to posłowie Wysokiej Rady. Szykują jakiś przewrót, czy coś. Nic nie rozumiem z tego politycznego bełkotu… Chcą obalić Radę i dobrać się do burmistrza. Nieciekawie to wygląda.
        – To zlecenie – wtrącił niespodziewanie małomówny Morhen – na pewno jest na jednego z nich. I wiem, kto je wystosował.
        – Burmistrz – mówił druid. – To jasne jak słońce, że w obawie o swoje życie kazał się pozbyć przeciwników.
        – Mylisz się, Veryr – szepnął Inadyn. – To nie jest zwykły przeciwnik, a zwykły zabójca, zamachowiec, plugawy łotr. Takich się pozbywamy, nie pamiętasz?
        – Pamiętam, ale pamiętam też, że nie mieszamy się w politykę.
        – Stul pysk, matole – parsknęła Saynala – bo nie słyszę, o czym gadają.
        Czarodziejka nadstawiła uszu i starała się wyłapać nawet najmniejszy szept od strony nieznajomych. Nagle poczuła nieprzyjemne mrowienie w piersiach.
        – Niedobrze, panowie.
        – Co jest? – spytali zgodnie wszyscy trzej.
        – Szykują się kłopoty.
        Faktycznie, do gospody wszedł burmistrz z dwoma strażnikami, którzy natychmiast skoczyli do zakapturzonych postaci i zdemaskowali ich. Zaskoczeni spiskowcy podnieśli się gwałtownie i wyciągnęli dwa ubogo zdobione sztylety zza poły.
        – Kirstin! Marhew! Co wy…? – jazgotał burmistrz. – Psia wasza mać, do lochu! Do lochu!
        Pojmani zdrajcy ani myśleli poddać się bez walki, toteż jak na komendę wbili sztylety pomiędzy pancerze stojących przy nich strażników. Zrzucili płaszcze, ukazując swój prawdziwy wygląd. Saynala stęknęła głośno, zwracając tym samym uwagę na Wojowników Setheta.
        – Wynocha – rzekł burmistrz. – Sprawy te nie dotyczą zwykłych obywateli.
        – Myślę, że jednak mnie obchodzą – odparował Inadyn, wyciągając zza pazuchy pomięte obwieszczenie. – Ty je wydałeś, prawda?
        – Jest jeszcze coś – rzekła Saynala. – Oboje są z gildii czarodziejów, mają tautaże za uszami. Widzę je, mimo że starannie ukryli je pod długimi włosami. Kirstinie, Marhewie, znamy się przecież nie od dziś…
        – Moja droga Saynalo… – Czarodziejowi odebrało głos, gdy obok ucha przemknęła mu strzała wystrzelona przez Morhena.
        Veryr wysypał na ławę wszystkie swoje kamienie i policzył je spiesznie, segregując na ogniste, wodne, powietrzne i ziemne. Wiedział, że łącząc je, uzyska pozostałe żywioły, oprócz jednego – śmierci. Zamiótł klejnoty z powrotem do sakwy, pozostawiając jedynie kilka czerwieniących się rubinów. Zakręcił młynka palcami, szepcąc zaklęcia i posłał w stronę spiskowców trzy ogniste kule, wzniecając tym samym kolejny pożar w gospodzie.
        Burmistrz, widząc zamieszanie, oddalił się czym prędzej i schował za węgłem.
        Znajomi Saynali połączyli swe siły, formując z rąk kolejne magiczne znaki, które ze zdwojoną siłą napierały na Veryra, odwodząc go tym samym od zbierania energii natury. Widząc to, Inadyn spojrzał porozumiewawczo na Morhena, który szybko założył strzałę na cięciwę i czekał na rozkaz kompana. Wojownik zdecydował się jednak ruszyć na czarodziejów samemu. Rzucił się do krótkiego biegu przez całą długość izby, kreśląc sztychem miecza ósemki w powietrzu. Gdy był już dostatecznie blisko, by wyciągniętą ręką zadrasnąć przeciwników, zatrzymał się gwałtownie i schylił, wiedząc, że w tym momencie nad jego głową pomknie strzała. Nie mylił się. Z serca czarodzieja, zwanego Marhewem, wystawał promień zakończony lotką z pawich piór – znak rozpoznawczy Morhena.
        Czarodziej zwalił się na deski bez słowa i umarł.
        – Jeszcze jeden… – wysapał Inadyn.
        Kirstin wyciągnął ręce przed siebie, wypuszczając w nich niebieskie błyskawice, które momentalnie zawładnęły całym pomieszczeniem. Pełzły po podłodze, po ścianach i po stropie, zmieniając smród izby w woń siarki. Morhen założył na cięciwę następną strzałę, a Saynala odpowiedziała znajomemu tym samym rodzajem magii, strzelając kulami energii, które niczym zęby kąsały ciało wrogiego czarodzieja.
        Veryr, korzystając z nauk zapisanych w prastarych księgach druidów, z dwóch małych ametystów uformował wodne walce, które posłał wprost pod nogi Kirstina. Przewodząca prąd ciecz natychmiast skupiła na czarodzieju moc jego własnego ataku, rażąc go i wprawiając w drgawki.
        – Co, do cholery? – krzyczał karczmarz, energicznie machając głową tak, że mu okulary spadały z nosa. – Co tu się dzieje, psia mać? Wynocha mi na zewnątrz! O nie…
        Źrenice jego zwęziły się z przerażenia, gdy nad Kirstinem wyrosła postać z czarnego jak smoła dymu.
        – Tnij, Inadyn – krzyczał Veryr – tnij w szyję!
        Wojownik skorzystał z rady i rzucił się na czarodzieja, lawirując pomiędzy porozrzucanymi po całej izbie krzesłami i ławami. Zatrzymał się na długość miecza od niego i ze zgrabnego półobrotu ciął tam, gdzie zamierzał. Bezskutecznie. Ciało Kirstina było twarde jak granitowa skała, z której góry wznosiły się w oddali. Inadyn zaklął soczyście, dając ręką znak łucznikowi.
        Grot z najlepszej mydyjskiej stali odbił się od piersi czarodzieja jak piłka w popularnej grze chłopskich dzieci. Promień sterczał, odbity rykoszetem, z bierzma nad głową Kirstina. Pawie pióro mieniło się wszystkimi kolorami tęczy.
        Mglista postać rozpostarła ramiona jakby do serdecznego uścisku dawno niewidzianego przyjaciela, a pomiędzy nimi utworzyła się ognista nić. Dłonie zbliżyły się do siebie niczym do aplauzu, po czym ustawione prostopadle obok siebie cisnęły w czarodziejkę ognistym łańcuchem. Ogniwa dosięgły też Veryra, oplatając jego ramiona, łokcie i przeguby.
        – Saynala, Veryr! – krzyknął Inadyn.
        – Inadyn! – wrzasnął Morhen z głębi izby. – Schyl się.
        Tak uczynił, po czym usłyszał nad sobą świst strzały. Grot jednak znowu odbił się od stalowego ciała czarodzieja, choć wojownik wyczuł, że jego kompanowi chodziło o coś zupełnie innego.
        – Tak – pomyślał – to może zadziałać.
        Podniósł się i ocenił sytuację. Czarna postać pociągała za łańcuchy, zacieśniając pętle na stawach Saynali i Veryra. Choć Inadyn nie znał się zbyt dobrze na czarach, znał użytą tu magię bardzo dobrze i wiedział, gdzie leży jej słaby punkt. Morhen też to wiedział i postanowili to obaj wykorzystać.
        Łucznik zbliżył się do druida i wyciągnął z jego sakwy dwa małe, niebieskie kamienie. Wsadził kompanowi klejnoty w dłoń, po czym po chwili buchnęła z nich uformowana w promień strzały woda. Grot z resztek kamienia błysnął w świetle ognistego łańcucha, a ciecz wesoło zachlupała na cięciwie. Morhen wystrzelił, celując nie w dymną postać i nie w czarodzieja, lecz w najsłabsze, środkowe ogniwo łańcucha.
        Jak obaj się spodziewali, ogień zgasł, a więzy puściły. Czarna postać złożyła jednak dłonie do ponownego ataku, tym razem zbierając czarno-niebieską energię.
        – O żeż kurwa – zaklął głośno dopiero co oswobodzony druid. – Uciekajcie. Wszyscy!
        Wtem niespodziewanie przemówił Kirstin:
        – Oznajmiam wszem i wobec, że nie jestem jedynym, który pragnie śmierci burmistrza, albowiem w Wysokiej Radzie znajdziecie jeszcze trzech, którzy spiskują, przy czym jeden z nich jest hersztem bandy naszej. Mogę zginąć tu spokojnie, bo wiem, że tamtym się uda, a przy tym zgaszę wasze istnienia, które uniemożliwią wypełnienie planu.
        – Co ty bredzisz? – odezwała się Saynala.
        Czarodziej syknął, wyrzucił z siebie okrutnie brzmiącą inkantację i wyzionął ducha, a czarna postać nad nim powiększyła swe rozmiary dwukrotnie, miotając z uszu, oczu i nozdrzy maleńkimi błyskawicami. Energetyczna kula między jej dłońmi zmieniła barwę na jednolitą czerń, a smród zgnilizny wypełnił izbę, zastępując woń siarki.
        Wiedząc, co się święci, Veryr odpiął klapę kieszeni w jego płaszczu i wyciągnął okazały diament, godny królewskiej korony. Rozszczepił go zaklęciem na dwoje i zamienił w płynne żelazo. Uformował kopułę, którą posłał w stronę dymnej postaci. Siłował się przez chwilę, dopingowany przez ochy i achy jego towarzyszy i przerażonego karczmarza. Spojrzał na martwych czarodziejów i strażników, których zabili, zaparł się piętą o ławę opartą o ścianę budynku i z całej siły napierał na monstrum.
        W końcu kopuła zawisła nad potworem, a wycieńczony druid opuścił ręce, co też uczynił klosz, opadając na zjawę. Ostatkiem sił Veryr zdołał wykrzyczeć ostrzeżenie i wybiegł wraz ze wszystkimi na brukowaną ulicę.
        Chwilę potem usłyszeli głośny, stłumiony huk, a przez okna oberży wyleciały kropelki płynnej stali, natychmiast zastygając, co utworzyło mieniące się wszystkimi kolorami perełki sterczące z okolicznych budynków. Podobny efekt dało się zauważyć wewnątrz izby. Veryr opadł nieprzytomny na bruk.
        – Co to było? – spytał Inadyn Saynalę.
        – Demon śmierci, jeden z ostatnich w posiadaniu ludzi.
        – To coś żyje samopas?
        – Żyje. I ma się dobrze. Niechętnie daje się ujarzmić, ale na wolności nie atakuje ludzi…
        – Veryr… – wtrącił Morhen. – On niemal zginął, powstrzymując tę czarną kulę energii.
        – Energia wykorzystywana przez czarodziejów może być skupiona w jednym miejscu, a następnie rozprężona, co spowoduje wybuch i rozsadzenie wszystkiego. Tylko stalowa kopuła mogła to powstrzymać. Na szczęście ta zrobiona przez Veryra zdążyła się nieco schłodzić, choć i tak się rozpadła…
        – Czarownicy. Przeklęci czarownicy! – jazgotał ślepy karczmarz.
        Wtem zza budynku wyszedł burmistrz.
        – Dzięki wam żyję, mości państwo, przyjmijcie w darze tę oto skromną zapłatę. Wszystko słyszałem, podziękujcie temu druidowi. Ja sam muszę znaleźć w mojej radzie zdrajców i się z nimi rozprawić. Nie są czarodziejami, tylko Kirstin i Marhew byli nimi.

        Tydzien później Wojownicy Setheta zdecydowali się opuścić mieścinę. Zmierzali w stronę bramy, rozprawiając nad wydarzeniami z karczmy i ciesząc się dwukrotnie większym zarobkiem, niż oczekiwali.
        – Czarow… Zacny druidzie! – krzyczał za nimi oberżysta.
        – Veryr, to chyba do ciebie – rzekł Inadyn.
        Przystanęli i pozwolili się dogonić. Zasapany karczmarz przystanął przy nich, odczekał zadyszkę i niemal szeptem powiedział:
        – Uratowałeś mą gospodę. Proszę, to dla ciebie. – To rzekłszy, wręczył Veryrowi bogato zdobioną pochwę, tę samą, którą nosił jego syn.
        – Nie trzeba, panie – odparł szybko druid.
        – Ależ trzeba. Weźcie jeszcze to. – Mężczyzna podał Inadynowi sakwę, zakazując jednak zaglądania, póki nie oddalą się od wioski. – Niech was bogowie chronią.
        – Sethet będzie miał cię w swej opiece – odparł Inadyn i odeszli.

4 komentarze:

  1. Witam,
    Trafiłem tu przez Bellatora, do dla którego także przygotowałem opowiadanie. No i, nie będę tego ukrywał, niemało zaintrygował mnie tytuł Twojego opowiadania.
    Czyta się fajnie, momentami uśmiech gościł na mych ustach (nie wiedzieć czemu, szczególnie rozbawił mnie zwrot "chromolę cię", może dlatego, że dawno go nie słyszałem).
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej,
      Miło słyszeć, że się podobało, a nawet rozśmieszyło. Na pewno nie jest to mój ostatni tekst dla Bellatora, także zapraszam :)
      Również serdecznie pozrawiam

      Usuń
  2. Dobre, klimatyczne, bez zbednych upiekszaczy i spowalniaczy akcji. Mam nadzieje ujrzec jeszcze niejedna historie spod twojego piora. Prisze, kontynuuj losy wojownikow setheta! Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za miłe słowa. Nie mam w planach napisania innych losów Wojowników Setheta, ale jeśli zobaczę, że duża liczba czytelników pragnie kontynuacji, to na pewno coś napiszę :)
      Również pozdrawiam.

      Usuń