31 lipca 2013

Trzy warunki - rozdział drugi

Rozdział drugi
        Ignacy Lebiediew osunął się na kanapę w swoim gabinecie.
        Urządzona po staroświecku lekarska kancelaria już od progu sprawiała wrażenie przenikliwie chłodnej. Jasnoniebieskie lamperie, ozdobione licznymi dyplomami, certyfikatami i podziękowaniami, na każdej nierówności żelbetowej ściany jarzyły się ostrym światłem brzęczącej świetlówki. Brudnoszara zasłonka, przewieszona między pordzewiałymi gwoździami we framudze okna, wcale nie dodawała pomieszczeniu uroku.
        Doktor spoczywał na pokrytej ręcznie tkaną narzutą kanapie, która służyła też jego poprzednikowi, a także wielu wcześniejszym chirurgom szpitala polowego w czelabińskiej bazie. Z bladą twarzą i przymkniętymi oczyma przyglądał się jarzeniówce, dającej monotonny koncert życia.
        - Żeby cię psia mać wzięła - zaklął, posyłając bzyczącej lampie wymowne spojrzenie.
        Niepowodzenie operacji przytłoczyło go, choć bardziej martwił się o swoją przyszłość, niż śmiercią majora. Mając na uwadze starą waśń, władze miały powody sądzić, iż niedostatecznie wypełnił swoje obowiązki.
        Lebiediew kilka razy w przeszłości odmówił Orłowowi wyświadczenia przysługi. Poproszony o wydanie kilku fiolek morfiny zbył majora machnięciem ręki, zasłaniając się jednocześnie surowymi przepisami. Skłonności narkotyczne zastępcy dowódcy były powszechnie znane wśród oficerów, a krążyły też pogłoski, że to one były powodem degradacji z generała. Teraz miało to jednak mniejsze znaczenie. Chirurg wiedział, że Orłow chciał wywalić go z pracy, ale jakiś wysoko postawiony cywil skutecznie to utrudniał. Oczywistym jest, że Lebiediew może być teraz podejrzany o umyślne spowodowanie śmierci swojego kapryśnego pracodawcy-morfinisty.
        Wstał, odchylił wieko kanapy i w miejscu, gdzie w każdym cywilizowanym domu znajduje się pachnąca lawendowo-waniliowym płynem do płukania pościel, widniała nie zmącona niczym pustka. No, prawie niczym, bo w głębi kufra, w cieniu klapy rzucanym przez irytującą świetlówkę, skrywało się zawiniątko rozmiarów pięści dorosłego człowieka.
        Wyciągnąwszy pakunek, doktor pokazał mu pełne porcelanowych koron uzębienie, co w jego zamyśle miało być uśmiechem.
        Był szalonym naukowcem, a przynajmniej tak chciał być postrzegany. Słysząc kroki, schował paczkę z powrotem na miejsce i wyciągnął się ponownie na kanapie, udając zmęczonego. Nikt nie mógł się dowiedzieć, nad czym pracował.
        Świst powietrza przeciskającego się przez sztuczną szczękę sygnalizował ulgę. Odgłosy ciężkiego stąpania po nakrapianej muszymi odchodami, szarej terakocie oddalały się. Zapewne jakiś kucharz wracał z kantyny, pomyślał doktor i wstał. Po omacku jeszcze raz przeszukał kufer kanapy, wziął, co go interesowało i wcisnął do naszykowanego wcześniej wojskowego plecaka-kostki. Zaszczycił swym spojrzeniem też kilka paczek sucharów, butelkę czystej wody, parę sznurowadeł i paczkę zapałek.
        - Oto wyposażenie bazy wojskowej w dwudziestym drugim wieku - rzekł z politowaniem i zaśmiał się doniośle, po czym wyszedł ze swojego gabinetu. Zawahał się przez moment, zawrócił i wyjął z szuflady podłużny przedmiot. Zgarnął jeszcze z biurka nieduży pistolet.
        - Możesz się jeszcze na coś przydać - powiedział, czule pocierając palcem kolbę Walthera P99.

        Sztab czelabińskiej bazy wojskowej z zewnątrz przypominał carski dworek. Długi na sto metrów żelbetowy klocek na obu końcach wieńczyły prostopadłe skrzydła. Wysoki na dziesięć pięter budynek rzucał cień na przylegające do jego pleców, nieco niższe hangary. Całość otaczał dziedziniec, na którym codziennie rano odbywały się apele. Ogromny plac z kostki chodnikowej ograniczał mur tylko odrobinę wyższy od siedziby sztabu.
        Jedyną przerwą w ceglanej ścianie była masywna, stalowa, dwuskrzydłowa brama, do połowy jej wysokości. Otwierana była przez czterech ludzi za pomocą specjalnych kołowrotów. W masywnych wrotach znajdowały się o wiele mniejsze drzwi, przez które bez trudu przeciskały się transportowe ciężarówki i autobusy.
        Wewnątrz, po całej długości budynku, na każdym piętrze biegł korytarz, z obu stron bezlitośnie wpadający w spiralę niemal setki schodków. Każda klatka na parterze miała swoje wyjście awaryjne, jednak chcąc wydostać się z budynku i tak trzeba było nierzadko wrócić się do połowy, gdzie znajdowały się główne wrota, strzeżone przez dwóch uzbrojonych oficerów.
        Jedno z dwóch skrzydeł zaadaptowano na szpital, dlatego doktor nie miał długiej drogi do schodów, a jedynie musiał podreptać do chronionego wejścia. Okazał przepustkę - ulga - i wyszedł. Nie wydano jeszcze rozkazu pojmania go. Być może do dowództwa nie dotarło, co właśnie zrobił. Zadowolony z siebie skierował wzrok na ginącą na tle monumentalnego muru wiatę, pod którą niczym śledzie po żydowsku tłoczyło się kilku kaprali i sierżantów, dwóch młodych podporuczników i tyleż cywilów. Przystanął obok nich i czekał, wtrącając od czasu do czasu własny komentarz na temat ożywionej dyskusji, jaką prowadziło dwóch oficerów.
        - Sabakow poszedł wczoraj do kantyny, rozumiesz, i poprosił o dokładkę - tłumaczył pierwszy tonem przypominającym opowiadanie dowcipu.
        - I co? - pytał niecierpliwie drugi.
        - Na to Wania, ten kucharz... no wiesz, ten gruby! No to Wania mówi do niego: dokładkę owszem, ale został już tylko pies.
        Drugi roześmiał się.
        - No nie mogę, pies! Cha, cha, cha.
        - Panimajesz?
        - Da, da. O, jedzie.
        Nikt nie zauważył, jak doktor przekazał tajemniczy pakunek dwóm cywilom.

        Nadjeżdżał autobus. Jedyna droga ucieczki z tego straszliwego miejsca. Jedyna szansa dla doktora Ignacego Lebiediewa. Pojazd nie był duży, a przynajmniej nie większy niż inne tego typu. Na karoserii widniały przemazy trzech odcieni wojskowej zieleni, które być może miały pełnić rolę maskowania. Niestety tutejszy lakiernik nie ma przyszłości jako artysta, bo całość przypominała raczej rzadkie kupki niemowlaka niż barwy kamuflujące.
        Każdego dnia, między bazą a właściwym miastem Czelabińsk kursował w tę i we w tę autobus, przywożąc i wywożąc stacjonujących tu żołnierzy oraz gości. Każdemu przysługiwał jeden wyjazd tygodniowo, by w czelabińskich sklepach zaopatrzyć się w produkty, których wojsko nie dostarczało. A były to podstawowe wyroby, takie jak: pianki i maszynki do golenia, cywilne ubrania, alkohol i papierosy.
        Korzystając z przywileju, Lebiediew wsiadł do maszyny.
        Nie dość, że wygląda jak sraczka, to na domiar złego tak pachnie, pomyślał.
        Ignorując pozostałe niewygody, rozsiadł się w twardym fotelu i oczekiwał. Przed nim siedzieli dowcipni podporucznicy, obok niego, w drugim rzędzie foteli, jeden cywil. Za sobą chirurg zobaczył młodych sierżantów, wyraźnie uradowanych. Być może wybierali się do burdelu.
        Jeden z cywilów chodził od początku do końca autobusu, ukradkiem majstrując przy zawieszonych na oparciach plecakach.
        - Siadaj, odjeżdżamy - szepnął do niego drugi, gdy miał tamtego w zasięgu ręki.
        Faktycznie, stary klekot ruszył, by po niecałej minucie się zatrzymać. Do środka wszedł żołnierz z karabinem i kilkoma baretkami na piersi. Doktor rozpoznał dystynkcje majorskie. Oho, pomyślał, już wrócił.
        - Poproszę o przepustki.
        Czyżby zwykła kontrola?
        Gdy major doszedł do Lebiediewa, rozkładał wzrokiem jego dokumenty na czynniki pierwsze. Oglądał z każdej strony, starannie analizując i ważąc każde słowo, każdą literę zapisaną cyrylicą.
        - Doktorze Ignacy Lebiediew, zgodzi się pan ze mną, że nie powinno go tu być.
        - Nie rozumiem - odpowiedział zgodnie z prawdą.
        - Pan i jego dwójka amerykańskich przyjaciół jesteście tu przypadkiem, prawda? Czy nazwisko Adler mówi coś panu?

        Następne wydarzenia przebiegły błyskawicznie. Chirurg wyciągnął z plecaka broń, po czym mierząc w majora i grożąc strzałem, nakazał kierowcy uruchomić silnik. Dwóch cywilów, którzy do tej pory spokojnie słuchali, wyrzucało zdezorientowanych żołnierzy na drogę, pozbawiając ich przedtem przytomności. Uderzenie głową w metalową karoserię pojazdu w zupełności wystarczyło.
        - Jak się nazywacie, majorze? - zapytał grzecznie Lebiediew, widząc zdenerwowanie i pierwsze perełki na czole oficera.
        - Bogdanow.
        - Sławny Bogdanow, hę? Gdzie pan był, gdy fajczył się pański samolot? Podobno generalicja zabroniła wystawienia go na zewnątrz, narażając tym samym na utratę jedynej maszyny zdolnej dorównać Amerykanom.
        - Ja... - zaczął major lecz szybko urwał. - Nie muszę się przed panem tłumaczyć.
        Gdy wszyscy, oprócz Bogdanowa, wysiedli bądź zostali wyrzuceni, Lebiediew nakazał kierowcy ruszać. Strażnicy na szczęście nie zdążyli domknąć bramy i choć przyszło to z trudem, ustąpiła pod naporem ciężkiej maszyny. Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, co zaszło, ich już tam nie było.
        Minęło kilkanaście minut, a pogoni nie było widać. Jedynie uszu doktora dobiegło zawodzenie alarmowej syreny.
        - Założyłeś? - zapytał jednego z cywilów.
        - Dwanaście, towarzyszu doktorze - odpowiedział wyraźnie uradowany dwoma ostatnimi słowami.
        - No, to palimy! - Lebiediew wydobył z plecaka nadajnik radiowy i nacisnął spust.
        Ryk eksplozji przeszył spokojne dotychczas powietrze nad bazą. Setki maleńkich ptaszków momentalnie poderwało się z pobliskich drzew, skrzecząc do pary z syreną. Odłamki świszczały, wbijając się z impetem we wszystko, co napotkały na swej trajektorii. Latały plastikowe pojemniki na kanapki, poskręcana stal pistoletów, fragmenty umundurowania i metalowe sprzączki pasków. Wybuchły ładunki w plecakach leżących w bramie żołnierzy.

        Droga była wyboista, choć nieubłaganie prosta. Widząc oznakowania po obu jej stronach, doktor doszedł do wniosku, że w zasadzie jest to pas startowy. Jak, do cholery, może to być bezpieczne?, pomyślał, wypatrując jednocześnie umówionych znaków.
        Przez kilka minut zupełnie stracił panowanie nad sobą. Do tej pory spokojny, miotał się po całym autobusie. Spoglądał przez tylną szybę, sprawdzając, czy żołnierze zdołali ugasić pożar. Potem przemówił do kierowcy, który najwyraźniej nie chciał go słuchać, ale przekonany Waltherem nadepnął mocniej na gaz. W końcu doktor usiadł obok majora Bogdanowa.
        Sam major zdawał się zachowywać odpowiednio do powagi sytuacji. Nie zadawał zbędnych pytań, przyglądał się poczynaniom trójki nieznanych mu ludzi, zapewne wiedząc, że i tak zginie, jeśli coś zrobi. A bardzo był zaintrygowany, co doktor zamierza.
        Gdy w końcu Lebiediew zauważył to, czego tak bardzo oczekiwał, nakazał kierowcy zatrzymać pojazd. Strzelił mu bez ogródek w pierś i przykrył twarz czapką.
        - Czemu nie w głowę? - zapytał Bogdanow.
        - Lubi mieć pan czyjś mózg na twarzy?
        - Faktycznie, nie. Co teraz pan i jego towarzysze planujecie?
        Doktor zmarszczył nos, węsząc podstęp. Wyjrzał przez okna. Nie było widać pogoni. Nie nadciągały rozwścieczone helikoptery, Honkery i inne wojskowe pojazdy najeżone karabinami, granatami i całą resztą śmiercionośnych wynalazków. Było względnie bezpiecznie, Bogdanow nie grał na zwłokę.
        - Porozmawiamy, majorze?
        - Nie znam tematu, na który nie moglibyśmy porozmawiać.
        - A sprawa orbitalnego Tu-C43? Na jego temat też będzie pan chętnie odpowiadał?
        - Czyli to przesłuchanie? - Zirytował się major.
        - Może pan to tak traktować.
        - Skończmy z tymi panami, Ignacy. Bogdan jestem.
        Dwóch cywilów roześmiało się, przypominając dyskutantom o swojej obecności. Do tej pory niezauważeni, zdążyli poprzyczepiać małe kulki C4 oderwane z grudy, którą doktor trzymał w swojej kanapie.
        - Tak, Bogdanie. Dla pana mogę do końca pozostać Ignacym Lebiediewem. Skończmy jednak z czułościami i porozmawiajmy o tym cholernym statku. Co pan robił, gdy wybuchł pożar?
        - Bogdan. Obawiam się, że o to musiałbyś zapytać moich przełożonych.
        - Dobrze pan wie, że ja wiem, co pan robił, tyle że moi przełożeni zechcieliby to usłyszeć od pana. - Lebiediew wyjął z plecaka dyktafon.
        - Cóż, emm... No... - plątał się major. - Mów mi, do cholery, po imieniu!
        - To bez znaczenia. Słuchamy.
        Po kilku minutach oczekiwania, uszu Lebiediewa dobiegło to samo zawodzenie syreny, jakie rozlegało się nad bazą. Oznaczało to tylko jedno: pogoń ruszyła, oznajmiając zakładnikom nadciągającą odsiecz. To miało pokrzepiać będących w opresji żołnierzy, a jedynie zdradzało porywaczom, że mają coraz mniej czasu. Głupia zagrywka Rosjan.
        Doktor spojrzał raz jeszcze na Bogdanowa, nie wytrzymał i uderzył go z całej siły na odlew w twarz.
        - Nie mamy czasu. Powiem panu, majorze Bogdanow, gdzie pan był i co robił, a pan albo potwierdzi, albo zaprzeczy.
        - Zgoda.
        - Był pan w Moskwie u generała Astapkowicza. Przeczuwał pan, że rząd Stanów Zdjednoczonych nie będzie lojalny wobec pana i pragnął wykonać krok na własną rękę. Nie oszukujmy się, jest pan opłacanym przez Biały Dom agentem. Miał pan osobiście doprowadzić Orłowa do hangaru, wyprowadzić Tu-C43 i zabić majora. Wiedział pan o nas. Wiedziałeś co planujemy, ty cholerny łajdaku.
        - Kontynuuj, Ignacy.
        - Tknęło cię coś i postanowiłeś chronić swoje dziecko, swój najwspanialszy statek powietrzny. Poleciałeś do Astapkowicza, zameldowałeś o spisku i uniemożliwiłeś wykonanie naszego zadania. Nikt o niczym nie wiedział, by nas nie spłoszyć. Sam osobiście chciałeś nas złapać. Obawiałeś się, że wszystko się wyda. To koniec, Bogdanow. Zawiśniesz.
        Major był już całkowicie zlany potem. Rozpiął klapy marynarki, by choć trochę ochłodzić szyję i podbródek, wachlował się ręką. Dyszał przez nos i jęczał, rozchylając co i rusz wargi. Jego twarz przybrała kolor gotowanego raka, a on sam z trudem przemówił:
        - To wszystko prawda, Ignacy. To wszystko jedna, wielka, cholerna prawda. Czego chcesz w zamian?
        - Majorze, czy ja wyglądam na przekupnego? Moi chłopcy nafaszerowali ten autobus plastikiem. Wręczę panu... Wręczę ci, Bogdanie, detonator, a gdy w oddali, na zachodzie, zauważysz światła helikoptera, zdetonujesz ładunki.
        - Co ci to da?
        - Mi? - zaśmiał się Lebiediew. - Ja polecę złożyć raport swoim przełożonym i nic więcej. Ty i tak zginiesz, gdy wyślemy nagranie Astapkowiczowi. Albo lepiej, od razu Jefimowiczowi.
        - No tak...
        - Tu się żegnamy, majorze. Byłeś bardzo pomocny, Bogdanie.

        Trzech zamachowców biegło na zachód, do umówionego miejsca ewakuacyjnego. Helikopter już na nich czekał, łopaty wirnika cięły lodowate powietrze, odsuwające od siebie wiotkie drzewa i krzewy niczym zarazę.
        Mężczyźni wsiedli na pokład, po czym pilot poderwał maszynę pionowo w górę. Obrócił się, by dać znak Bogdanowowi, lecz, ku zdziwieniu Lebiediewa, wybuch nie nastąpił.
        - Co jest... - Poruszył się niespokojnie, wyciągając rękę w stronę zapasowego zdalnego detonatora. W momencie, gdy chciał nacisnąć spust, zauważył odsiecz. Tabun rosyjskich żołnierzy biegł za przeładowanymi Honkerami. Syrena wyła bezlitośnie budząc z głębokiego snu niedźwiedzie i inne zahibernowane ssaki. Doktor wstrzymał się z detonacją aż do chwili, gdy pogoń dotrze do autobusu. Spory ognisty grzyb był znakiem, że Bogdanow do końca zachował resztki lojalności wobec Stanów Zjednoczonych.
        - Johnie Adler - powiedział oficjalnym tonem pilot.
        - Co jest, Andy? - odpowiedział amerykański agent, działający dotychczas pod fałszywym nazwiskiem doktora Ignacego Lebiediewa.
        - Przebiegła z ciebie bestia.
_______
Podziękowania dla StuGraMPa z Podziemia Opowiadań za sprawdzenie tekstu.

2 komentarze:

  1. Nie mam jakoś weny ostatnio pisać, toteż podróżuję po innych blogach. Wpadłem więc i tutaj.Podtrzymuję zdanie: bardzo zgrabnie piszesz.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa, zachęcam do częstszych i dłuższych odwiedzin :)
      Pozdrawiam

      Usuń