29 listopada 2011

Zbiór opowiadań konkursowych

Swego czasu brałem udział w Walkach Pisarzy na pewnym forum internetowym. Całość polegała na tym, że zgłaszało się X osób (chyba wyszło 16 w końcu) i zostali losowo porozdzielani do grup. W grupach każdy z każdym miał stoczyć pojedynek.
Organizator konkursu ustalał kategorię pojedynków na dany tydzień, a każda para dostawała inny temat. Trzeba było nie dość, że trzymać się tematu, to jeszcze pisać w odpowiednim stylu. Dwie najlepsze osoby z grupy przechodziły do dalszych rozgrywek, które niestety się nie odbyły. Zbyt wiele osób zostało zdyskwalifikowanych i organizator przerwał Walki. A szkoda, bo na trzy pojedynki w grupie trzy wygrałem :> No i jeden pojedynek z drabinki, który się odbył.

Teraz przedstawiam Wam wykopane gdzieś z podziemi dysku twardego owe teksty.

Kategoria: Opowiadania o zabarwieniu komicznym, bądź groteskowym
Temat: Łyżka stołowa, jako pomocna dłoń w tarapatach
Tekst:
        W mrocznym lesie Darkwood roiło się od niebezpiecznych stworzeń, jednak nie przeszkadzało to staremu weteranowi III Wielkiej Wojny Królestwa Icht – Arnoldowi Johansonowi. Powiadał on, że w gorszych warunkach przychodziło mu spędzać noce. Zapytany o to, czy boi się wiewiórek zabójczyń, odpowiadał spokojnie, że jego nie ruszają takie legendy. Faktycznie, opowieści o tajemniczych krwiożerczych gryzoniach rozchodziły się jak ciepłe bułeczki. Każdy mieszkaniec Dentiff wiedział, że nie należy zapuszczać się w ciemny las, szczególnie nocą.

        Arnold spojrzał na mieniące się na niebie gwiazdy. Obliczył aktualny czas oraz wyznaczył kierunek marszu. Zmierzał na północ, gdzie płynęła rzeka Icht, nad brzegiem której na pewno spotkałby żywych ludzi.
        Jego wyposażenie było bardzo skromne, gdyż wieloletnie uczestniczenie w wojnie nauczyło go korzystać z tego, co miał pod ręką. Nie straszne były mu więc walki z wilkami za pomocą gałęzi, czy kamiennych ostrzy. Potrafiłby broń zrobić nawet z gówna (chociaż sam zapach powinien nią być). W plecaku miał tylko saperkę, koc, krzesiwo i... sztućce.
        Arnold Johanson był również ekspertem, jeśli chodzi o wyżywienie podczas trudnej wyprawy. Wielokrotnie udowadniał swoim kompanom, że potrafi ugotować pyszny obiad z czegokolwiek (chociaż tym razem gówno nie byłoby wskazane). Podczas swojej wędrówki wykorzystał tę cenną umiejętność i postanowił ugotować zupę grzybową. Nazbierał ich tyle, aby starczyło na dwie porcje. Po pewnym czasie coś jednak zaczęło się dziać z jego głową.
        Do Arnolda podszedł Bóg:
        – Idioto, zrobiłeś zupę z halucynów!
        – Z czego?
        – Grzybki psylocybinowe, haluny... No...
        W pewnym momencie do staruszka zaczęły niebezpiecznie zbliżać się diplodoki. Wielkie na kilka pięter, podobnie długie. Zaczęły jednak niegroźnie skubać gałęzie czerwonych sosen, które wisiały nieopodal w powietrzu. Dziadek podjął ponownie rozmowę z Bogiem:
        – A ty kim jesteś?
        – Przybywam zza światów by uratować cię...
        – Przed czym? – zapytał Arnold.
        – Spójrz za siebie.
        Gdy starzec odwrócił głowę, zauważył wielki chleb razowy, który starał się go zabić, strzelając pestkami słonecznika.
        – Pomyśl – rzekł Bóg, – co zrobiłbyś, gdybyś był przytomny?
        Arnold wyjął z plecaka nóż i rzucił nim w przerośnięty bochen. Zauważywszy, że nic się nie stało, wziął do ręki łyżkę stołową i podbiegł bliżej celu. Zatopił sztuciec w pieczywie.
        – Nie, proszę, tylko mnie nie jedz! – krzyczał chleb.
        – Będę! – odpowiedział staruszek.
        – Mam żonę i dwójkę dzieci! Proszę, nie jedz mnie...
        – Ponownie mówię, że zjem cię całego!
        – Jak tak możesz?! Pokroiłbyś mnie chociaż... A nie tak... łyżką!
        – Będę jadł, czym zechcę!
        Nagle wszystko zniknęło, chleb, Bóg, czerwone sosny i dinozaury. Weteran uświadomił sobie, że był to tylko jeden z jego głupich snów, które ma zawsze, po zjedzeniu zupy grzybowej.
        – Może to faktycznie są halucyny? – zapytał na głos samego siebie i ruszył w dalszą wędrówkę.


Kategoria: miniatura (max 350 słów)
Temat: Sens życia, widziany oczami konającego żołnierza polskiego w bitwie pod Borodino.
Tekst:
        Zygmunt Czerwieniecki był jednym z żołnierzy walczących u boku Napoleona o wolność Europy. Gdy francuski samozwańczy cesarz toczył batalię z jednym z wybitniejszych carskich generałów – Kutuzowem – wielu polskich wojaków poległo w imię niepodległości swej ojczyzny. Zygmunt nie wzruszał się jednak na wieść o śmierci kompanów. Uważał, że po to są wojny, aby wrogie nacje traciły siłę militarną. I chociaż nie zaciągnął się do armii z własnej woli, czuł się zobowiązany wobec Księstwa Warszawskiego. Tak jak każdy Polak, przystępując do legionów Napoleona marzył o niepodległej Polsce.
        Zygmunt został śmiertelnie raniony przez jednego z carskich piechurów. Być może przeżyłby, gdyby do krwiobiegu nie wdało się zakażenie. Konający żołnierz ostatkiem sił dopingował sojuszników. Gdy tylko któryś zatrzymał się, by próbować go ratować lub zwyczajnie okazać współczucie, raniony Polak kazał walczyć dalej. Tak postrzegał on sens życia. Na krótko przed ostatnim tchnieniem powiedział do kucającego przy nim generała Poniatowskiego:
        - Istotą życia mego była walka o niepodległość narodu polskiego. Pozwólcie umrzeć mi jako bohater.
        - Istnieje szansa na odratowanie was.
        - Chcę zginąć. Nie ja pierwszy i nie ostatni ginę w imię Polski. Nie traćcie czasu na zajmowanie się mną. Każdy z was powinien walczyć o to, co dla niego najważniejsze. W życiu każdego człowieka jest coś lub ktoś, za co bez wahania oddałby życie.
        Po wypowiedzeniu ostatnich słów Zygmunt Czerwieniecki obserwował dalsze losy bitwy. Zauważywszy ucieczkę Rosjan i zwycięstwo Napoleona, umarł z uśmiechem na twarzy i ze świadomością, że chociaż w małym stopniu udało mu się przyczynić do postawienia kolejnego kroku, by jego ukochana ojczyzna odzyskała dawną świetność.
        Gdy grano hymn żałobny podczas grzebania wszystkich narodowych bohaterów, zebrani: matki, żony, ojcowie, synowie i pozostali członkowie rodzin, nie uronili ani jednej łzy. Wiedzieli bowiem, że ich ukochane osoby zginęły godnie i nie na próżno. Wiedzieli, że byli to bohaterowie, o których w przyszłości będą pisali w książkach. Żona Czerwienieckiego, Stanisława, wygłosiła krótkie pożegnanie:
        - Mąż mój zginął podczas obrony tego, co kochał. Taki był sens jego życia.



Kategoria: Sceny batalistyczne
Temat: Bitwa pod Verdun
Tekst:
Urywki z pamiętnika anonimowego zakonnika
20 lutego 1916
        Cholerna zima daje się we znaki wszystkim. Uwydatnia to tylko nieprzyjemne wrażenie, że coś wisi w powietrzu. Twierdza, jak nigdy dotąd, tętni życiem. Ludzie przechodzą kąta w kąt, żołnierze się zbroją. Wygląda to tak, jakby za chwilę miała rozegrać się tu jakaś straszliwa bitwa. Ale chwileczkę, przecież trwa wojna.

21 lutego
        Nie myliłem się. Z samego rana przyszła wieść o ataku Niemców. Strasznie martwię się o to, co zostanie z Verdun. To chyba Niemcy, więc raczej nic.

Najazd okiem postronnego obserwatora
        Na ranem Niemcy ostrzelali Verdun z artylerii. Straszny hałas towarzyszył temu przedstawieniu. Późnym popołudniem jednak rozpoczął się szturm lądowy. To dopiero był pokaz prawdziwej niemieckiej siły. Najeźdźca wkroczył na obcy teren tak głęboko, jak tylko chciał. Nie uginał się przed niczym. Raz po raz zajmowali kolejne to wioski, a nasi się wycofywali. To było żenujące.

Wpisy z pamiętnika
15 marca
        Są już tak blisko. Nie wiem, czy przeżyję. W imię Ojca i Syna… A niech mnie, to na nic… Zapewne jest to ostatnia rzecz, jaką w życiu zapisuję.

Bitwa z perspektywy żołnierza
        Ogromne tabuny szwabów pędziły na nas jak rozpędzone konie. Strzelali do nas z karabinów, rzucali w nas granatami. Naszym odzewem był ostrzał z artylerii… Tego dnia wystrzeliliśmy tyle pocisków, że pas z położonych jeden obok drugiego miałby długość trzydziestu dwóch kilometrów. Albo i więcej, bo przecież nie znałem dokładnej liczby. Gdy szliśmy okopem, obok nas nagle wybuchła mina przeciwpiechotna. Dziwny był to widok, bo nikt na nią nie nadepną, ba, znajdowała się dobre dwadzieścia metrów od nas. To była nasza własna mina. Jakiś cymbał wkopał ją niezbyt głęboko i wybuch spowodował granat z gazem bojowym, który został rozpylony kilkadziesiąt metrów dalej. Pułapka nas ocaliła, gdyby rozpylono tę substancję przy nas, z pewnością zginęlibyśmy lada chwila.
        Po wejściu na wysokie wzniesienie, zobaczyłem na dole istne pole walki. Z jednej strony moździerze i działa niemieckie, z drugiej zaś ten sam arsenał francuski. Gdy jedni strzelali, drudzy natychmiast odpowiadali tym samym. Co i rusz jakiś odważniak wystąpił przed szereg i ruszył pomachać szabelką. Szybko był uspokajany jednym celnym strzałem z działa kalibru 120mm. Przy okazji obrywało się kilku obok. Był środek dnia, a widoczność ograniczona była może nie więcej niż do kilometra. Wszędzie unosił się piasek, pył i innego rodzaju gówno, które wznosiło się w powietrze po każdym kolejnym wybuchu. Zapach prochu był tak intensywny, że przesiąkła nim nawet woda w manierkach. Prawdziwa batalia.
        - Halt! Hände hoch! – Usłyszałem nagle za sobą. Gdy się odwróciłem, zobaczyłem szwaba z chytrym uśmieszkiem na tym zboczonym niemieckim ryju.
        - Il faudrait me passer sur le corps! – krzyczałem w trakcie oddawania serii z mojego karabinu. Z pewnością wystarczyłoby kilka celnych strzałów, jednak wolałem się wyżyć na tym germańskim ścierwie.
        Gdy nadchodzili kolejni, połowa wylatywała w powietrze dzięki minom, druga połowa została rozstrzeliwana z pobliskiego ckmu. Niektórzy odważni rzucali w nas granatami z gazem. Szybka reakcja pozwoliła na odrzucenie granatów w stronę agresora. Odparliśmy wszystkie ataki z naszego okopu, jednak batalia u podnóży wzgórza trwała w najlepsze i końca jej nie było widać.


Kategoria: -
Temat: Literacka mozaika, czyli połącz obrazki (kaloryfer, brama obozu w Auschwitz, dinozaur, Jerzy Dudek)
Tekst:
        W piątek wieczorem miał wpaść do mnie Krzysiek. Chcieliśmy zrobić sobie taki męski wieczór, zaprosiliśmy jeszcze kilku kumpli, wypożyczyłem kilka najlepszych filmów akcji i zakupiłem sporo opakowań chipsów, popcornu i innych potencjalnie niezdrowych przysmaków. Od szesnastej wypatrywałem znajomego przez okno, bo wszystko musieliśmy przecież przygotować. Nie było sensu na przykład oglądać na malutkim ekranie telewizora, dlatego też Krzysztof miał przynieść projektor, za pomocą którego wyświetlilibyśmy film na białej ścianie.
        Gdy usłyszałem pukanie do drzwi, ku uciesze ruszyłem w ich stronę i z uśmiechem na twarzy krzyknąłem:
        - Już otwieram!
        Krzysiek wpadł do mieszkania z impetem, pozostawiając po sobie odciski butów z błota. W rękach trzymał reklamówki wypełnione Perłami, w plecaku schował dwa jabole i projektor. Zapowiadała się prawdziwie kumplowska noc. Nie przeciągając jednak powitania, nakazałem kumplowi położyć wszystko obok grzejnika w moim pokoju. Po chwili usłyszałem dźwięk uderzanych o siebie butelek, oraz uderzenia o starego tubusa. Krzysiek zaklął, ale szybko rozwiał moje wątpliwości, jakoby naczynia zostały uszkodzone.
        Akurat w chwili, gdy skończyliśmy podłączać sprzęt, pod dom zajechała taksówka z pozostałymi gośćmi. Rozweselony Jarek, zapewne już upalony, za nim Konrad, Wiesiek i Karol. Założyłbym się o stówę, że wypalili sztukę i cieszyli bułę do każdego napotkanego przechodnia.
        Gdy weszli do mieszkania, rozejrzeli się, a Jarek krótko skomentował wystrój:
        - Jak za PRL-u!
        - Co ci tu nie pasuje, stary? – skwitował kumpla Wiesiek.
        - No zobacz, orzełek zamiast krzyża nad drzwiami, w dodatku bez korony.
        - Taa – wtrącił Karol. – Brakuje jeszcze tablicy „Arbeit macht frei” nad furtką, wtedy mielibyśmy komplet dziwactw.
        Zupełnie jednak nie rozumiałem, o co chłopakom wtedy chodziło. Nie spodobał im się wygląd mojego podwórka, oraz mieszkania? Nie chcieli w takim wypadku tutaj imprezować?
        - E, fiuty – zwróciłem się do nich tak jak to miałem w zwyczaju na szkolnych korytarzach. – Niech któryś pomoże Krzyśkowi z otwieraniem butelek, ja przyniosę kufle. Reszta spierdalać na balkon. Nie będziecie mi tu w środku palić.
        - No mówiłem, że obóz pracy? Mówiłem? – odparł ze śmiechem Karol, po czym poszedł do mojego pokoju.

        Gdy w końcu uporaliśmy się z nalewaniem złocistego trunku, podłączeniem odtwarzacza DVD do projektora oraz sąsiadką, włączyliśmy pierwszy film.
        - O kurwa, chłopaki! Jak ja dawno Jurassic Parku nie oglądałem! – ryknął nagle Wiesiek.
        - Tyranozaur, diplodok, pterodaktyl…
        - Ej, a za oknem to co to tam podjada kasztany? – zapytał nagle z powagą Jarek.
        - Jaro, jest zima. Nie ma już kasztanów. Poza tym za oknem niczego nie widzę.
        - Jaka zima, ziom? Przecież… aaaa… kurwa, weźcie to ode mnie.

        Jarek przez piętnaście minut miał halucynacje. Pewnie jak zwykle kupił pół grama zioła z drugim pół jakiegoś chemicznego gówna. Zawsze po takim nieczystym zielsku miał zwidy. Ostrzegaliśmy go, że jak będzie jarał byle co, to szybko sobie rozpierdoli organizm i na pewno nie dostanie się do Legii. Nie przeszedłby testów sprawnościowych…

        Po doskonałej trylogii Spielberga, Szklanej Pułapce i Kill Billu impreza się skończyła. Wezwałem dla chłopaków taksówkę, Krzysiek miał zostać i pomóc mi w sprzątaniu. Przy pożegnaniu nawiązaliśmy jednak ciekawą rozmowę:
        - Jarek, poważnie ci mówimy – paplał Wiesiek, - że nie będziesz nigdy bronił tak jak Dudek. Nigdy!
        - Co wy tam wiecie – odgrażał się nałogowy palacz konopi. – Jeszcze zobaczycie, że będę bronił bramki naszej kochanej Legii!
        - Jak się upalimy, to pewnie tak. Browar i zielone ci nie służy, chłopie… Idźmy już. Dobranoc, Łukasz.
        - Dobranoc – rzuciłem na pożegnanie i zamknąłem drzwi samochodu.

        Wracałem ścieżką od furtki do domu i rozmyślałem, że nie tak chciałem, aby ta noc wyglądała. Nie popieram narkotyków, a przepadam za alkoholem. Myślałem, że się zwyczajnie spijemy tak jak zwykle i będziemy pieprzyć głupoty upojeni Perłami… Jak za dawnych czasów.



Nie są to dzieła nawet na średnim poziomie, ale do wygrania poszczególnych pojedynków wystarczyły. Fakt, tematy nie były banalne, organizator postarał się, by skutecznie utrudnić życie uczestnikom ;)

Pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz