1 grudnia 2011

Dziedzictwo rodu Shettleton - Rozdział jedenasty


Rozdział jedenasty

        Starzec biegł najszybciej, jak potrafił. Nagle poczuł się lekki, zwinny i zaskakująco młody. Przebiegł już taki kawał, a wciąż nie czuł zmęczenia, nie kłuła go kolka, ani nie chciało mu się wymiotować. Otoczenie wokół niego zmieniało się jak kadry w filmie, a różnego rodzaju drzewa liściaste, iglaki, krzewy paproci, czy malin, płynęły z zawrotną prędkością. Zręcznie omijał co większe przeszkody takie jak szare, wygładzone wiatrem i piaskiem duże kamienie, zmurszałe dębowe pnie, które przewalił szalejący żywioł i od czasu do czasu jakieś małe zagubione zwierzęta, które z pewnością nie miały pojęcia jak wrócić do swojej matki.
        Gdy na horyzoncie pojawiła się brama Amyville, u Patricka nastąpiła lekka zadyszka. Zachłysnął się zbyt szybko zassanym powietrzem, odkaszlnął i z przerażeniem zauważył kropelki krwi na swojej dłoni. Nie przejmując się, biegł dalej, nie zwalniając tempa. Pomyślał tylko, że naprawdę jest już bardzo stary i chyba nadszedł czas by umrzeć. A przecież śmierć to teraz najlepsze, co może go spotkać. Tak zwane „mniejsze zło”.
        Przed przekroczeniem granicy miasta, po raz pierwszy od wyruszenia z Vairunu, Shettleton obejrzał się za siebie. Spodziewał się gigantycznej pogoni sługusów Virtho z Adellą na czele. Nie zobaczył jednak ani jednej żywej duszy, a zmarłych nie był w stanie dostrzec za dnia.
        Bezpiecznie docierając do rodzinnej posiadłości, upewnił się jeszcze raz, że nie jest śledzony. Wpadł z impetem przez niedomknięte drzwi i natychmiast zamarł w bezruchu. Krew. Na ścianach, na meblach, na podłodze, na sklepieniu, na szybach w oknach, nawet na drobnych kwiatkach, które z pewnością posadzono kilka dni temu w celach ozdobnych. Wszystko było obryzgane czerwoną substancją tak, jakby katolicki ksiądz machał kropidłem w niej maczanym.
        – Pokój temu domowi… – zadrwił Patrick i, nie kryjąc przerażenia, wszedł do sąsiedniej izby. Był pewien, że jest w chacie sam i że ofiara dawno już nie żyje i została pochowana lub jest torturowana gdzieś głęboko pod powierzchnią ziemi.
        Jednak się pomylił. Na drewnianej podłodze pokoju sypialnego, wyłożonej starożytnym bawełnianym dywanem, leżała Sarah Shettleton. Włókna, niegdyś w ziemistych kolorach, przyjęły teraz barwę szkarłatu. Starzec podbiegł do ciała i sprawdził tętno. Żyła!
        – Sarah! – krzyczał. – Sarah, obudź się! SARAH!
        Bezskutecznie próbował przywrócić kobietę do przytomności. Już tu byli, pomyślał i szybkim krokiem poszedł do kuchni po szklanicę wody. Dzbanek na szczęście był pełny i nie pływały w nim obrzydliwe zakrzepy. Patrick nalał słuszną porcję i wrócił do sypialni. Bez namysłu wylał całą zawartość szklanki na twarz nieprzytomnej dziewczyny, która jednak nie zareagowała. Zrozpaczony starzec był pod ścianą.
        Pierwszy raz na własnej skórze poczuł to, co czuje człowiek w położeniu między przysłowiowym młotem a kowadłem. Jakiej decyzji by teraz nie podjął, i tak źle się dla niego to skończy. Ceną było życie Jamesa. Przedłużenie rodu Shettleton i ostateczne wyeliminowanie Greenholdów.
        – Kurwa – zaklął cicho pod nosem, pocierając dłonią spocone czoło. Krople słonawej cieczy kapały na bogato zdobiony, brązowy dywan, rozmiękczając złogi zakrzepów. – Że też właśnie teraz musiały wtrącić się te pieprzone demony!
        Podszedł do stojącej w kącie szafy, gdzie domownicy trzymali swoje piżamy, płaszcze i przeciwdeszczowe nakrycia głowy. Wraz z każdą wypowiedzianą sylabą walił głową w pięknie rzeźbione drzwiczki:
        – PIER–DO–LO–NE–DE–MO–NY!!!
        Wyszedł z chaty. Zrobił wokół niej kółko, po czym wszedł z powrotem do sypialni. Wyjrzał przez okno, uprzednio przetarłszy szybę z zaschniętej krwi. Zaklął jeszcze parę razy i w końcu usiadł przy nieprzytomnej Sarze. Nerwowo stukał palcami w krawędź hebanowego łoża. Raz badał kciukiem finezyjną fakturę drewna, żeby potem z całej siły bić w nie pięścią. Bił się z myślami. Nie wiedział, co miał robić. W końcu podjął ostateczną decyzję, która miała wpłynąć na losy świata nie w mniejszym stopniu niż śmierć Jezusa dwa tysiące lat wcześniej.
        Senior rodu dziedziców rozebrał się do naga. Stał zupełnie goły przed nieprzytomną młodą kobietą. Podniósł do góry ręce, eksponując bujne siwe owłosienie pod pachami, z którego sączyły się kropelki potu. Udając wkręcanie żarówki wypowiadał słowa zaklęcia tak potężnego, że gdy tylko zakończył inkantację, szyby w oknach zadrżały, z półek pospadały rodowe pamiątki, a w pobliskiej strażnicy rozległa się syrena antysejsmiczna.
        Upadł. Zamknął powieki. Nie kontrolował odruchów swojego ciała. Taka magia była dla niego zbyt potężna. Gdy się ocknął, pojął, że nie znajduje się już w Amyville. Nie znajdował się nawet w świecie ludzi. Otaczała go pustka. Wylądował tu w dosyć niewygodnej pozycji, policzkiem dotykał czegoś zimnego i mokrego – lodu. Nagle poczuł drżenie podłoża. Kroki. Na pewno nie jednej osoby, prędzej jednego potwora z więcej niż dwoma kończynami.
        – Witaj. – Usłyszał znajomy głos.
        – Adelle… – odpowiedział od niechcenia. – To koniec. Sarah żyje, ja zaraz umrę, James uciekł. To koniec!
        Zaczął się śmiać. Już po kilku sekundach czuł swoją przeponę. Nie mógł złapać oddechu, a tak bardzo tego chciał. Śmiech zmienił się w odgłosy rozpaczliwie łapanego powietrza, co przychodziło z trudem. W końcu się zachłysnął, odkaszlnął i upadł. Z takiej pozycji słuchał, co miała do powiedzenia demonica.
        – Nie zdołałeś jej uratować, Patricku. Zawiodłeś! Także twój wnuk nadal tu jest. W sąsiednim pokoju, chcesz się z nim zobaczyć? O, z pewnością! Jeszcze będzie ci dane go ujrzeć… Nie umrzesz tak szybko, zapomniałeś chyba, z kim masz do czynienia. Mogę cię torturować do usranej śmierci, wskrzesić i znów torturować. I tak w kółko.
        – Przyprowadź tu mojego wnuka…
        – O, stawiasz żądania? Ha, ha, ha… Ty? Ty stawiasz żądania?! Ha, ha, ha, ha!
        Adelle podeszła do starca, przystawiła dłoń do jego podbródka i wtopiła swój wzrok w jego zamglone oczy. Była tak blisko, że poczuł jej oddech na swojej szyi.
        – To ja tu dyktuję warunki – wyszeptała mu do ucha. – Ale dobrze, zobaczysz Jamesa za momencik. Jeszcze chcę ci tylko kogoś przedstawić…
        Prawie w tej samej chwili zza węgła wyłoniła się czarna postać. Zielony płaszcz, ogromna, złota litera „G”, zdobiona licznymi esami i floresami, przytknięta do skórzanego pasa szabla i czapka z pawim piórem.
        – Arthur Greenhold! – krzyknął ucieszony Patrick. – Arthurze… Pomóż mi!
        – Ha, ha, ha! – zaśmiał się. – Ja mam tobie pomóc? Jestem tu po to, by ostatecznie się ciebie pozbyć raz na zawsze. Ciebie i tego twojego wnusia… Męska linia rodu Shettletonów zostanie zniszczona! Nie przedłużycie nazwiska! Żaden zafajdany gówniarz nie odziedziczy już waszych przesadzonych mocy! Nie będziecie się szlajać po dworach, pałacach i zamkach całego świata. Na wasze miejsce wstąpię ja i moja rodzina!
        Gdy Patrick myślał, że nic nie jest w stanie go już zaskoczyć, przed jego oczami stanął James. Zmaterializował się dokładnie pośrodku odległości dzielącej go od Greenholda. Ubrany był w czarne szaty, a całe ciało spowite miał czarnym dymem. Z okropnie długich rękawów wystawały cienkie patykowate kończyny, którymi pogładził dziadka po głowie. Uderzył go z okrutną siłą, zdolną wydrążyć dziurę w betonowej ścianie metrowej grubości. Starzec zalał się krwią. Zamknął oczy, nie chcąc ich już nigdy otworzyć, do czego jednak został w końcu zmuszony siłą.
        Ale Jamesa już nie było. Stał za to jeden z Czarnych Demonów, które tygrysomałpy przyzwały za pomocą mocy młodego Shettletona.
        – Wprowadzić więźnia! – rozkazała demonica, po czym z ciemności wyłonił się zmaltretowany James w swoim pierwotnym, dziecięcym ciele. Usiadł obok dziadka, nie zwracając na niego uwagi. Nie zapytał nawet o strugi ciemnej krwi, spływającej z jego oczu i nosa. Zajęty był wpatrywaniem się w piękną Adellę, bynajmniej nie dlatego, że mu się podobała.
        Grobową ciszę przerwało uderzenie gongu, wydobywające się gdzieś spod powierzchni lodu, na którym wszyscy się znajdowali.
        – Nastał zmrok, Patricku. Myślałeś, że uciekniesz od pojedynku ze mną?
        Mężczyzna stanął stabilnie na obu kończynach, podparł się ręką o głowę siedzącego wciąż obok Jamesa i bez słowa rozpłynął się w powietrzu, by za chwilę znaleźć się tuż za niczego niespodziewającą się prostytutkę. Nie tracąc siły na wykonywanie zbędnych czarów, zwyczajnie grzmotnął kobietę z pięści w sam środek twarzy, powodując obfity rozbryzg krwi.
        – Jamesie – zwrócił się do wnuka. – Zajmij się tamtym oto Greenholdem. Dopełnij to, na czym tak bardzo ci zależy.
******


Tym oto sposobem dobiegamy do finału. Jak się pewnie domyślacie, historię zwieńczy walka. Czy jednak wszystkie wątki zostaną wyjaśnione? Przekonacie się już niedługo :)
Pozdrawiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz