3 listopada 2011

Dziedzictwo rodu Shettleton - Rozdział siódmy


Rozdział siódmy

        – Panie – mówił spokojnym tonem sługus – musimy jak najszybciej pojmać tego młodego Shettletona.
        – Wiem, Jirox, wiem… – westchnął Virtho.
        – Moje małe Shishikie wykonały swoje zadanie wzorowo, panie.
        – Masz pewność, że chłopakowi nie spadł ani jeden włos z głowy? – zapytał nerwowo Pan Ciemności. – Chcę go żywego! – warknął po chwili namysłu.
        Do czeluści wracały właśnie wspomniane wcześniej Shishikie, gdy Jirox zmierzał ku bramie, która wyglądała na wyrzeźbioną w dymie. Demon pochwalił swoich podopiecznych i wkroczył do świata ludzi.

        Shettletonowie poruszali się na tyle szybkim krokiem, aby zmęczyć się jak najmniej, a dotrzeć do Vairunu jak najszybciej. Na szczęście mieli mapę, która wskazywała drogę na skróty do stolicy królestwa. Młody James pod postacią mężczyzny w średnim wieku znów spostrzegł leżącego na drodze martwego ptaka. Pomyślał, że są na dobrej drodze, a trupy to tylko przynęta, na którą zresztą świadomie dali się złapać. Chłopak chciał za wszelką cenę konfrontacji. Był przekonany, że zrobi dobry uczynek zabijając jednego z Greenholdów. Musiał to zrobić. Taki był warunek odziedziczenia wszystkich mocy.
        Patrick zastanawiał się, czy Arthur zatrzymał się w Vairunie na tyle długo, aby zdążyli go dopaść. Rozwodził się też nad tym, czy przypadkiem wróg nie zmylił ich i nie poszedł do Hert, gdzie ścigający go Shettletonowie naraziliby się na liczne słowa pogardy. Nikt w Hert bowiem tajemniczego rodu nie darzył sympatią, a spowodowane było to masakrą dokonaną przez matkę Jamesa.
        Starzec chciał umożliwić Jamesowi dopełnienie woli Shettleton. Ale nie znał prawdziwych zamiarów chłopaka.
        James przypatrywał się kolejnym ptakom, które leżały porozrzucane na całej szerokości pasa ruchu. Niektóre z nich rozjechane były przez wozy, prawdopodobnie prowadzone przez rolników pod wpływem rithuańskiego wina. Chłopak machnął na to ręką i szedł dalej. Wiedział, że podąża właściwą drogą. Wiedział, że niedługo osiągnie swój cel niezależnie od tego, co planuje jego dziadek. Prawdę mówiąc planował pozbyć się staruszka, ale w końcu zdał sobie sprawę, że popełniłby zwyczajne morderstwo, gdyby zabił członka swojej rodziny. Dręczyło to młodego Shettletona przez sporą część drogi.
        Patrick spojrzał na wnuka.
        – Jamesie, zbliżamy się do miasta – zakomunikował chłodno. Nie chciał ujawniać przed dziedzicem żadnych emocji.
        – Zatem do dzieła. – Shettletonowie zdolni do pełnienia najpotężniejszych czarów, jakie ludzkość kiedykolwiek wyśniła, przybrali wygląd największych dostojników kościelnych.

        Ubrani w szaty kapłanów Subry przekroczyli bramę Vairunu pewnym, acz ostrożnym krokiem. Nie umknęły ich uwadze pełne nienawiści spojrzenia strażników, którzy najwyraźniej nie przepadali za przedstawicielami wiary. Patrick pomyślał, że ci opancerzeni goryle całe dnie spędzają w miejscowej oberży i nie wiedzą nawet jak wygląda świątynia.
        Pokonawszy spory odcinek głównej alei, James skręcił nagle w boczną uliczkę. Po obu stronach drogi stały wysokie na pięć pięter budynki mieszkalne, zdobione z zewnątrz złotem, srebrem i, czego James nie był pewien, kością słoniową. Piękna rzeźbionych fasad dopełniały ciężkie, mosiężne zwieńczenia w kształcie kul i stożków. Na jednym z nich powieszono koguta.
        – To tutaj – rzekł James. – „Zajazd pod kogutem”.
        Weszli do budynku. W środku uderzył ich drażniący zapach potu wymieszany z przyjemną wonią wina. W pierwszej chwili James pomyślał, że znajdują się w szatni miejskich zapaśników, ale ujrzawszy bogato zastawiony bar upewnił się, że tak nie jest. Podszedł do kontuaru i zamówił piwo dla siebie i towarzysza podróży.
        – Witajcie, przybyszu – rozpoczął pogawędkę stary gospodarz. Owinął gęsty wąs wokół palca, wyraźnie dając do zrozumienia, że czeka na odpowiedź. Ale James nie kwapił się do rozmów z nieznajomymi. Właściciel „Zajazdu pod kogutem” nie dawał jednak za wygraną: – Czy kapłanom wolno spożywać alkohol?
        – Alkohol – odparował James – jest nam wręcz niezbędny do oczyszczenia ciała z toksyn, a także działają kojąco na bóle związane z życiem doczesnym.
        Karczmarz wyraźnie skonsternowany uzyskaną odpowiedzią postanowił zniknąć w cieniu potężnej drewnianej kolumny podtrzymującej stalową wiatę. Odwrócił się na pięcie i wyszedł na zaplecze, skąd do młodego Shettletona szybko zaczęły dobiegać strzępy rozmowy prowadzonej przytłumionym głosem, jakby konwersujący obawiali się, że zostaną usłyszani.
        – Ten kapłan… – James rozpoznał głos wąsacza.
        – Taak… – westchnęła jakaś kobieta. Wyraźnie poirytowana, ale i podniecona, ciągnęła: – Jak to mawiał stary John? „W końcu przybyli do stolicy wielcy dostojnicy”! – Rozgrzmiał donośny śmiech właściciela oberży.
        – Ciekawe… Bardzo ciekawe! – rzucił niskim barytonem.
        Patrick sprawiał wrażenie, że w ogóle nie słuchał podejrzanej rozmowy. Był wyraźnie czymś przygnębiony. Dopił piwo do końca i postanowił wyjść z zajazdu. Odezwał się do wnuka:
        – Idę. Dowiedziałem się, czego chciałem. Jesteś wolny, możesz robić, co chcesz. – Rzucił na ladę sakiewkę po brzegi wypełnioną złotymi monetami z wizerunkiem króla Vairunu. – Masz tu trochę pieniędzy, jakoś wrócisz do Amyville.
        – Co się stało? – zapytał James.
        – Czytam w myślach. Teraz już wiesz, co się stało?
        Młodzieniec zaniemówił. Czyżby starzec dowiedział się, co chciał z nim zrobić? Chciał teraz uniknąć niepotrzebnej śmierci, aby w przyszłości przeszkodzić mu w popełnieniu jakiegoś haniebnego czynu? Nie, nie mógł myśleć o takich rzeczach w jego obecności.
        – Zatem żegnaj – rzucił i wybiegł z gospody wprost na stojącego za drzwiami demona.

        James poczuł na policzku mrożący podmuch. Otworzył oczy spodziewając się, że zobaczy ziemię pokrytą całunem śniegu, lecz zdołał dostrzec tylko ciemność. Pomylił się drugi raz, myśląc, że znajduje się w ukrytym głęboko pod ziemią stalowym bunkrze. W końcu jego twarz owiało przyjemne ciepło. Usłyszał kroki, ale nie widział nikogo. Nie wiedział też, skąd owe odgłosy dochodziły.
        Spróbował się podnieść. Zdumiony spostrzegł, że nie jest niczym przytwierdzony do podłoża, ani ścian. Jego ruchy nie były ograniczone żadnymi linami czy łańcuchami, a to był pierwszy dobry znak. James musiał podjąć decyzję, w którą stronę pobiec. Ruszył przed siebie, cały czas uważnie nasłuchując dochodzących z oddali kroków. Wstrząsający fakt dotarł do niego za późno. Odgłos tupania po kamiennej posadzce przybierał na sile, a więc chłopak zbliżał się do jego źródła. Spostrzegł gdzieś w głębi bezkresnej otchłani dwa czerwone punkciki. Z nadzieją, że to umieszczone gdzieś daleko źródło światła, James biegł ile sił w nogach.
        Zatrzymała go niewidzialna ręka. Poczuł ucisk na ramieniu, instynktownie się odwrócił. Nie widział niczego, ani nikogo. Ta sama czarna otchłań, przeraźliwie zimna i pusta. Usłyszał sapanie. Silny dreszcz, towarzyszący nagłemu przypływowi adrenaliny, obiegł jego ciało. Poczuł ciepło na policzku. Poczuł czyjś oddech.
        – Witaj – odezwała się nagle niewidoczna postać.
        James nie miał odwagi się odezwać.
        – Zapewne nie wiesz z jakiego powodu się tu znalazłeś, co? Spokojnie… Dowiesz się w niedługim czasie.
        – Gdzie ja jestem? – wydusił z siebie w końcu.
        – W Czeluści.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz