31 października 2011

Dziedzictwo rodu Shettleton - Rozdział piąty


Rozdział piąty

        Wszystko w jednej chwili ucichło, jakby ktoś włożył zatyczki do uszu lub zwyczajnie ogłuchł. Oświetlane srebrnym księżycowym światłem chmury zatrzymały się w miejscu, a przelatujące na ich tle ptaki wyglądały jakby były zawieszonymi na sznurkach zabawkami w niemowlęcej kołysce. James miał kilka sekund na usunięcie z pola bitwy przyzwanych przez Greenholda bestii. Przez chwilę nie miał zielonego pojęcia jak ma to uczynić, ale szybko zdał sobie sprawę, że wystarczy zamienić potwory w ślimaki i zwyczajnie je zdeptać. To też młody Shettleton uczynił i dosłownie w ostatniej chwili zdążył schować się z powrotem w krzakach. Czas ponownie ruszył, niewielkie chmury zaczęły leniwie sunąć po usianym drobnymi punkcikami nieboskłonie. Odbite od srebrnego globu światło rozświetlało pole walki, na którym zapanował chaos. Kiedy Jamesowi upłynęły dwie minuty, w rzeczywistości nie minęła nawet sekunda. Czarne Demony zniknęły tak samo niespodziewanie jak się pojawiły. Chłopak szybko zdał sobie jednak sprawę, że nie do końca udało mu się powstrzymać bestie, gdyż nie zniszczył bramy ze smolisto czarnego dymu.
        Mężczyźni w dalszym ciągu kłócili się o to, kto tak naprawdę jest po stronie zła. Chociaż żaden nie potrafił udowodnić drugiemu winy, każdy z nich wiedział swoje i według nich tylko to było prawdą, co sami uważają. James podsłuchał z emocjonującej rozmowy, że jest jedynym człowiekiem na Ziemi, który mógłby pozbawić żywota jednego z Panów Zagłady. Którego by sobie nie wybrał, zabiłby go z pewnością, a przynajmniej tak sądził senior rodu Shettleton.
        Gałęzie wbijały się Jamesowi boleśnie w policzki, zaś mrówki, na których kolonii raczył usiąść, obłaziły go i mocno gryzły. Nawet tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
        Pomimo zdziwienia na twarzach obu panów, walka nadal trwała. Czarownicy przekrzykiwali się w zaklęciach wszelakiej maści: blokujących, torturujących, śmiercionośnych, raniących i unikających. Wszystkie chwyty były dozwolone, bo przecież nie była to oficjalna walka turniejowa, podczas której nie wolno używać niektórych rodzajów magii, w szczególności tej najczarniejszej.
        Jeśli chodzi o czarną magię, to ród Shettleton był w tej dziedzinie postrzegany jako mistrzowie. Sam Patrick miał na koncie niemal trzysta stoczonych pojedynków, w tym tylko dwa przegrane. Jedyne dwa stoczone z Arthurem Greenholdem.

        Po dwóch kwadransach z gospody wybiegł Klemens zaciekawiony kolorowymi błyskami na rozgwieżdżonym niebie. Wraz za karczmarzem na dwór wyszło sporo ciekawskich biesiadników, którzy nierzadko trzymali kufle ze złocistym trunkiem. Przedsiębiorczy Thomas z Rithuanu zbierał zakłady. Niektórzy śmiałkowie wzięli ze sobą krzesła i rozsiedli się wygodnie ze szklanicami najlepszego rithuańskiego wina, obserwując emocjonującą walkę.

        Księżyc powoli chował się za oddalony łańcuch Gór Phiverryńskich. Na wschodzie, gdzie położona była osada Amyville, zaczynało się rozjaśniać, sygnalizując tym samym nieuchronne nastanie świtu. Oznaczało to, że pierwsza od dwóch dekad walka przedstawicieli zwaśnionych rodów Greenhold i Shettleton musiała dobiec końca. Niestety przepisy zabraniały toczenia magicznych pojedynków między wschodem a zachodem słońca. Porządny czarownik nigdy nie złamałby królewskiego prawa, dlatego Arthur chcąc szybko zakończyć pojedynek posłał w kierunku przeciwnika śmiercionośne zaklęcie wykradzenia duszy.
        Wszyscy gapie jak jeden mąż wydali z siebie głośne „oh”. Myśleli, że to koniec walki, a Patricka Shettletona trzeba będzie pochować. Wtedy na linii ognia nieoczekiwanie zmaterializowała się Madeleine. James wytrzeszczył oczy, nie wierząc w to, co widział. Kolejne westchnienie widowni oznaczało to samo zdziwienie. Kobieta pochłonęła całą energię zaklęcia po czym jej dusza zaczęła się powoli ulatniać.
        Nikt z ciekawskiego tłumu nie widział nigdy ludzkiej duszy, wielu wątpiło w jej istnienie. Wykradzenie duszy Madeleine przez Arthura Greenholda dało jednak niezbity dowód na jej istnienie.
        Był to niebiesko–złocisty obłok. Na wpół żywa Madeleine zdołała jeszcze powiedzieć Patrickowi, aby chronił wnuka i dokładnie przeszukał gospodę. Gdy w końcu wyzionęła ducha, ów okrążył ciało trzykrotnie, po czym powędrował w stronę mordercy. Przerażony Arthur pobladł na twarzy i wziął nogi za pas. Biegł tak szybko, że na tle rozjaśniającego się nieba było widać tumany kurzu wzbijanego przez jego buty. Duch wstąpił w ciało Patricka, który w tym samym momencie stracił przytomność.

        Izba sypialna urządzona była w nowoczesnym stylu. Kolorowa tapeta, wykładzina ze sztucznego tworzywa i bawełniane zasłony w oknie zupełnie do siebie nie pasowały. Taka jednak moda panowała w tamtejszych okolicach. Karczmarze coraz częściej zamiast głów jeleni i dzików wieszali na ścianach obrazy i przeróżne małe instrumenty muzyczne. W tym pokoju w oczy rzucała się przepiękna gitara wykonana w Shardhanie.
        Na niezbyt szerokiej kozetce leżał Patrick Shettleton, przy którym przez cały czas siedział James. Gdy w końcu starzec obudził się, nie bardzo wiedział gdzie się znajduje i jak tam trafił.
        – Co ja tu robię? – zapytał.
        – Zostałeś ranny w walce z Arthurem Greenholdem – odparł James. – Obroniła cię Madeleine.
        – O, to ty, Chris.
        – Nie. Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz – zanegował. – Tak naprawdę nazywam się James Shettleton i jestem twoim wnukiem, którego tak bardzo chcesz odnaleźć i ochronić.
        – Musimy wracać do Amyville – zakomunikował starzec.
        – NIE! – krzyknął młody Shettleton. – W żadnym razie tam nie wrócę! Chcę razem z tobą raz na zawsze zamknąć Czeluść. Jeśli to ja jestem jedynym, który może mierzyć się z Panami Zagłady, to jestem na to gotów.
        – Ale ty masz tylko dziesięć…
        – Aktualnie to trzydzieści parę – przerwał i wyszedł z izby.

        Przez cały kolejny dzień Shettletonowie jedli najlepszy bigos na świecie i pili wcale nie gorsze rithuańskie wino. Kapusta była miękka, zaprawiana przecierem pomidorowym. Obficie doprawiona zmieloną, suszoną papryką oraz kulkami czarnego pieprzu. Jednak największym atutem przyrządzonej przez Klemensa potrawy była duża ilość różnego rodzaju mięs. Sam gospodarz twierdził, że nigdzie indziej nie dają tak dużo, co u niego.
        Gdy zapadał zmrok, dwóch świeżo upieczonych absolwentów Studium Czarowników chciało stoczyć ze sobą pojedynek. James został wybrany na sędziego. Jego zadaniem było obserwowanie, czy zawodnicy grają fair i ocenianie jakości i celności zaklęć oraz taktyki.
        Mag zwany Anthoisem wyzwał na pojedynek Friviusa z Saahadimu. Walka rozpoczęła się łagodnie od standardowych zaklęć obezwładniających. Po krótkiej potyczce w końcu przeszli do konkretów. Bardzo wyszukane czary jak cierniowe pociski czy zatrute kolce okazały się jednak nieskuteczne z powodu chybień. Gdy wydawało się, że Anthois wykończy przeciwnika zaklęciem utraty przytomności, ten niespodziewanie odparł magiczny pocisk, który rykoszetem trafił w jego twórcę. W ten sposób Frivius wygrał walkę zdobywając dwanaście punktów za technikę plus pięć za zwycięstwo.
        Nim James się obejrzał, nastał świt. Chociaż wydawało się, że pojedynek początkujących czarowników trwał dobre kilka godzin, tak naprawdę minęła zaledwie jedna. Słońce wznosiło się nad horyzont bardzo wcześnie o tej porze roku. Prestiżowe turnieje magów odbywały się więc od późnej jesieni po wczesną wiosnę, kiedy noc trwa wystarczająco długo, aby nie trzeba było przekładać pojedynków na inny termin.

        Mężczyźni wyruszyli z gospody tuż po południu. Słońce nadal świeciło wysoko na nieboskłonie, boleśnie parząc nieosłonięte fragmenty skóry.
        Ziemia była wysuszona, każdy krok wzbijał w powietrze chmurę piasku. Niektóre fragmenty drogi były nieutwardzone, co jeszcze bardziej utrudniało wędrówkę. Gdy mężczyźni dochodzili do skrzyżowania, z którego można było dojść do Hert i Vairunu, James potknął się i przewrócił. Spojrzał odruchowo za siebie i zobaczył na drodze przedmiot przypominający kształtem duży kamień. Po głębszym zbadaniu tajemniczego obiektu wzrokiem, doszedł do wniosku, że był to martwy ptak pozbawiony skrzydeł i odnóży. Co dziwniejsze, ktoś pofatygował się i urżnął stworzeniu dziób.
******


No i to już ostatni rozdział z napisanych kiedyś, kiedyś :P Teraz będą same nowe pisane od dzisiaj :>
Reklamujcie wśród znajomych!!!
Pozdrawiam :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz