28 lipca 2013

Trzy warunki - rozdział pierwszy



Rozdział pierwszy

        Dzień był mroźny i śnieżny, lecz niepokojąco cichy. Srebrzystobiałe płatki zawisały w bezruchu na okiennych szybach, uzbrojonych w niebieskie od pokrywającego je lodu kraty. Wicher dął głośno w szparach między framugami a żelbetową ścianą.
        Major Konstanty Orłow siedział, jak zwykle, przy swoim mahoniowym biurku, na którym stał sfatygowany proporczyk zastępcy dowódcy bazy wojskowej w Czelabińsku.
        Sięgnął w głąb szuflady, szukając po omacku pękatej butli z bursztynowym płynem. Układając pomarszczone palce na szklance, zawahał się przez chwilę i cofnął rękę, by w końcu pociągnąć dużego łyka prosto z gwinta. Spojrzał w swoje odbicie w szyjce i ponownie zasmakował w szkockiej, którą otrzymał z okazji awansu na stopień generała. Do dnia degradacji był jednak abstynentem.
        Orłow zastanawiał się, czy wypada mu pić samemu. W końcu był wysoko postawionym oficerem, a tacy nie opróżniają swoich zapasów w pojedynkę. Jego dylemat szybko się jednak rozwiązał, gdy w gabinecie rozległo się donośne pukanie.
        – Wejść – zakomenderował.
        Do pokoju wszedł młody mężczyzna ledwo mieszczący się w drzwiach. Na twarzy miał wypisaną historię całego życia, a każda blizna zdradzała jednego pokonanego w boju wroga Matki Rosji. Mimo swojego wieku, nosił na sercu wiele baretek, w tym tę najważniejszą – Orderu Lenina. Przemówił skrzekliwym głosem, przywodzącym na myśl zepsutą dziecięcą zabawkę:
        – Towarzyszu majorze, przyniosłem raport tygodniowy do podpisania.
        – Połóż i odejdź.
        – Z całym szacunkiem, towarzyszu majorze, ale musi pan podpisać teraz.
        – Dajże to... – Orłow niechętnie skreślił na ostatniej stronicy swój niezgrabny podpis, specjalnie robiąc przy tym okropnie wyglądającego kleksa.
        – Ach, te pióra... Chyba stało się to nieczytelne – narzekał.
        – Wystarczy, towarzyszu majorze. Jutro wyrusza pan do Moskwy.
        Po twarzy osiwiałego starca przemknął cień uśmiechu. Wraca do Moskwy, do domu. Czekała tam na niego posada w ministerstwie, po długich latach zesłania do Czelabińska miał w końcu szansę na ponowny awans.
        W chwili, gdy major rozpłynął się we własnych myślach o ciepłych pokojach Kremlu, uściskach prezydenta i różnych generałów, do gabinetu bez zapowiedzi wpadł przerażony sierżant.
        – Towarzyszu majorze, pożar w hangarze orbitalnego Tu-C43.
        – I? – zapytał zdenerwowany, że ktoś ośmielił się przerwać jego wewnętrzną wycieczkę ku lepszym czasom. A może zupełnie czym innym.
        – Proszę o pozwolenie na wysłanie zastępów gaśniczych.
        – Sierżancie, chyba zapomnieliście, że zwierzchnikiem zespołu ratowniczego jest major Bogdanow.
        – Major Bogdanow jest nieosiągalny. – Młody sierżant rozłożył ręce w powszechnie znanym geście bezradności.
        – W takim razie, na co czekacie...

        Dwie sześcioosobowe drużyny ubranych w pasiaste, pomarańczowo-czerwone odblaskowe stroje strażaków wyruszyły z zaplecza pożarniczego, dźwigając ogromne zwoje węży i dwie podręczne gaśnice. Dwóch sikawkowych sprawnie przykręciło sprzęt do hydrantu awaryjnego w ścianie, po czym z końca szmacianej rury popłynął strumień mętnej wody koloru rdzy.
        Paliło się paliwo lotnicze. Ogień z zaskakującą prędkością trawił wszystko, na co zdołał się natknąć. Kartony po brzegi wypełnione instrukcjami obsługi pojazdu nie stanowiły dla niego problemu, podobnie jak wiszące na ścianie liczne spadochrony awaryjne. Jedyną przeszkodą dla żywiołu były grube, betonowe mury, zbrojone potężnymi stalowymi prętami. Płomienie sięgnęły położonego na wysokości kilkunastu metrów stropu, sunąc po nim od jednej ściany do drugiej, co przypominało skrzydła mitologicznego ognistego demona. Temperatura sięgnęła wartości krytycznej, lecz dzielnej załodze gaśniczej nic nie mogło przerwać wykonywania swoich obowiązków. Żywioł pochłaniał właśnie hangar najważniejszego w kraju myśliwca, jedynego zdolnego samodzielnie wzbić się na orbitę i z niej powrócić.
        Gdy zapasowy zbiornik paliwa w końcu się wypalił, pożar rozszalał się już na dobre, będąc niemal niemożliwym do ugaszenia.. Gdy Orłow pojawił się na miejscu, znaczna część hangaru uległa już zwęgleniu. Spojrzał ukradkiem na niewzruszonego Tu-C43, który stał, tak jak kilka godzin wcześniej, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje. Major zastanawiał się przez chwilę, dlaczego maszyna nie poddała się w walce z oszalałą lwią grzywą płomieni. Żywioł niczym paszcza drapieżnika chłonął wszystko w pobliżu, z wyjątkiem tego niepowtarzalnego samolotu.
        – Jak widać, chłopcy wiedzieli, z czego go zbudować – mruknął do siebie zaskoczony swoją ignorancją.
        Pojazd do złudzenia przypominał znane z dwudziestego wieku konstrukcje Tupolewa. Był całkowicie szary, niczym gołąb gotowy do godowego tańca z pilotem. Lśniąca w blasku płomieni owiewka wykonana była z najwyższej jakości hartowanego szkła. Cała konstrukcja była nadzwyczaj wytrzymała na wysoką temperaturę, ze względu na swoje przeznaczenie – loty okołoorbitalne. Jedynie czarne gumowe opony ze specjalnie modyfikowanego lateksu wystrzeliły z głośnym hukiem, podobnym do otwieranego szampana z okazji chrztu maszyny. Konstruktorzy z fabryki Tupolewa nadali mu imię Wostok VII na pamiątkę dawnych radzieckich maszyn kosmicznych.
        Nagle w sąsiednim pomieszczeniu nastąpiła o wiele głośniejsza eksplozja, w wyniku której drzwi do pokoju mechaników wystrzeliły jak z armaty, z łomotem uderzając w ścianę. Z powstałej dziury buchały śmiercionośne języki, roznosząc śmierdzący siarką i palonym plastikiem żar. Czarny, gryzący w oczy i gardło dym wypełnił już cały hangar, oblepiając odsłonięte fragmenty ciał i uniemożliwiając oddychanie. Strażacy naciągnęli na twarze maski gazowe, obawiając się sabotażu.
        Z podobnej przyczyny major Orłow został wyprowadzony do swojego gabinetu, z dala od zamieszania powstałego przez nieoczekiwany wybuch.
        Podstarzały mężczyzna opadł bezwiednie na obijane skórą obrotowe krzesło przy mahoniowym biurku. Zaszczycił swoje wojskowe podniebienie bursztynową szkocką najwyższej klasy, po czym podniósł słuchawkę telefonu, wykręcając numer do zaplecza pożarniczego.
        – Wyślijcie jeszcze jeden zastęp do kanciapy mechaników – nakazał młodemu sierżantowi po drugiej stronie aparatu.
        Po odłożeniu słuchawki na widełki wyciągnął odziane w drelichowe spodnie maskujące nogi na blat, strącając pogięty proporczyk. Ostatni raz spojrzał na swój gabinet. Rzucił okiem na nieszczelne okno, ziejące lodowatym powietrzem, po czym przeniósł wzrok na olbrzymi portret prezydenta Jefimowicza.
        – Widzisz, Dima, i nie grzmisz... – prychnął w stronę stosunkowo młodej głowy państwa i, nie uzyskawszy odpowiedzi, wstał, kierując się do zamkniętych od środka drzwi.
        Choć nie leżało to w jego obowiązkach, Orłow miał w zwyczaju osobiście dokonywać oceny zniszczeń. Twierdził, że nic tak nie cieszy oczu, jak rysa na doskonałej, nieprzepuszczalnej zbroi Wielkiej Rosji.
        Mijając rząd zamykanych elektronicznie drzwi, spoglądał ukradkiem na rozwieszone pomiędzy nimi portrety byłych prezydentów, generałów i dowódców bazy. Trzy tuziny przenikliwych oczu świdrowały Orłowa, nie pozostawiając na nim krzty intymności. Rozbierały go, prześwietlając każdą kieszeń, zaglądając pod każdy guzik i mankiet.
        – Jesteś wrogiem Ojczyzny, towarzyszu majorze. – Niemal dało się słyszeć myśli zmarłych oficjeli.
        Konstanty Orłow był jednak człowiekiem zachowującym stoicki spokój, nawet w sytuacjach skrajnie kryzysowych, dlatego nic sobie z tego nie zrobił. Pomyślał, że prawie litr szkockiej w organizmie daje mu się we znaki, budząc najgłębiej skrywane obawy o zdemaskowanie. Ale przecież nie był szpiclem! Nie, nie on. Po degradacji nie mógł sobie pozwolić na ponowny blamaż. Nie, gdy czekała na niego ciepła posada na Kremlu, u boku starego przyjaciela, Władimira Jefimowicza, siódmego prezydenta Federacji Rosyjskiej.

        Zastępca dowódcy bazy wojskowej w Czelabińsku dotarł do doszczętnie spalonego hangaru Tu–C43. Płomienie strawiły wszystko, co mogły, pozostawiając zwęglone podkłady kolejowe, które teraz bardziej przypominały grillowy brykiet w monstrualnych rozmiarach. Na łaskę nie miały też co liczyć magazynowe kartony, do których pochowano maski tlenowe i przeciwgazowe IP–5, w ogóle nie przypominające teraz tego, czym pierwotnie były. Rury filtropochłaniaczy stopiły się w jedną breję, która przyjęła kształt Morza Kaspijskiego.
        Nic też nie stanęło na przeszkodzie, by żywioł strawił także spadochrony, hektolitry paliwa lotniczego, instrukcje obsługi i inne pospolite przedmioty, trzymane w hangarach.
        Gwóźdź programu nie dostał jednak należytej lekcji pokory i nadal stał zadufany w sobie, nosem smagając wrota hangaru. Stopione opony uniemożliwiały mu wprawdzie ruch, ale ekipa mechaników sprawnie je wymieni, zanim Orłow zdąży mrugnąć lewym okiem (czego, swoją drogą, nie potrafił).
        – Dlaczego nikt nie wyprowadził go na zewnątrz? – zapytał sierżanta, który znikąd wyrósł tuż obok niego.
        – Dowództwo z pewnością chciało przetestować nową powłokę.
        – Znakomicie... – Major urwał, gdyż potężny, morderczy podmuch fali uderzeniowej rzucił nim o sczerniałą od sadzy ścianę hangaru. Nim przybył zespół medyczny, Orłow zdążył upiększyć krajobraz pożogi krwawą plamą wielkości Syberii. Płomienie na nowo opanowały swoje dopiero co zdobyte królestwo, szybko odpuszczając, nie mając pożywki.
        – Dawaj, dawaj! – krzyczał jeden z medyków. – Wieziemy go do szpitala.
        Ułożywszy majora na noszach, pielęgniarka mogła w ramach pierwszej pomocy opatrzyć najłagodniejsze rany. Delikatne otarcia naskórka występowały praktycznie na całej powierzchni łysych pleców. Ze złamanego nosa obficie sączyła się krew, podobnie jak z pękniętych bębenków. Major był jednak pozbawiony lewej kończyny dolnej oraz kilku palców prawej ręki, w miejscu których zionęła teraz makabryczna dziura tryskająca ropą i posoką.
        Jak się okazało już na stole operacyjnym, najpoważniejsza była rana cięta szyi, przechodząca zaledwie kilka milimetrów od tętnicy.
        – Nie wiem, co to było, ale gdyby było dłuższe, major wykrwawiłby się na miejscu – doszedł do wniosku doktor Ignacy Lebiediew. – Siostro, proszę szczypce.
        Chirurg co i rusz wyjmował z otwartej szyi nieprzytomnego Orłowa opiłki żelaza, pinezki i drobinki rdzy. Szybciej niż pirotechnicy wiedział, że w hangarze wybuchła bomba, która miała zabić. Nie wyszło, pomyślał i zabrał się za szycie.
        – Wenflon – rozkazał, po czym wbił w rękę nieprzytomnego zastępcy dowódcy stalową igłę z otworem, przez który mógł bez problemu dożylnie podać stosowny anestetyk, unikając tym samym przypadkowego przebudzenia pacjenta w trakcie oczyszczania i zasklepiania ran.

        Po trzech godzinach przeczesywania każdego milimetra kwadratowego tkanek majora, zaszywania poważniejszych ran i systematycznego podawania środka usypiającego, doktor Lebiediew wyszedł z sali operacyjnej, przed którą stali już następni w kolejce do tronu, jak pogardliwie miał w zwyczaju nazywać zastępców zastępcy.
        – Nie żyje – oznajmił im krótko, zdejmując sterylny kitel zasuwany na plecach. – Wykrwawił się.
        Marzenia majora Konstantego Orłowa, byłego generała, o ponownym awansie prysnęły.
_______
Podziękowania dla StuGraMPa z Podziemia Opowiadań za sprawdzenie tekstu.

7 komentarzy:

  1. Mając w głowie pozytywne wrażenie pozostawione przez "Zdobioną pochwę" zabrałem się za lekturę tego rozdziału. Kupa dobrej roboty! Masz bardzo, rzekłbym, profesjonalny, wyrobiony styl. W wolnym czasie zabiorę się za dalszą czść.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Daleko mi do profesjonalizmu, choć nieustannie dążę do celu :) Zachęcam do zapoznania się z dalszymi losami Johna Adlera.
      Również pozdrawiam!

      Usuń
  2. Wreszcie dokopałam się do początku.
    Haha, nie no - nie było trudno. Jedynie parę kliknięć na ekranie telefonu. ;)
    Nie jest wcale tak tragicznie jak mówisz. Jest wręcz bardzo dobrze. Wielu by chciało pisać tak jak Ty ;p. Keep up the good work. (;

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skąd pomysł, że mówię, że jest tragicznie? :> Najlepiej nie jest, ale chyba i nie najgorzej :D Dzięki za miłą opinię, zapraszam po więcej w przyszłości :)

      Usuń
    2. Pomyślmy... Twój opis tak sugeruje?
      Nie ma sprawy ;).

      Usuń
  3. Zaczyna się fajnie. Przyznam, że nie czytałem poprzedniego opowiadania, ponieważ jestem już nieco zmęczony fantasy, ale SF to inna sprawa. Zabieram się zatem za czytanie kolejnych części.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i zapraszam - dalej może być tylko lepiej :)

      Usuń