30 października 2011

Dziedzictwo rodu Shettleton - Rozdział trzeci


Rozdział trzeci

        Sarah podskoczyła do rozpalonego kominka i wyjęła słój z małym pajączkiem, w którego ciele spoczywała Madeleine. Parząc przy tym ręce, otworzyła zakrętkę i wypuściła insekta na wolność. Stawonóg wszedł na swoje stare miejsce za drzwiami, po czym staruszka przeniosła się do starego ciała, które wciąż tkwiło nieruchome na podłodze.
        – Synu – zaczęła Shettleton. – Madeleine Beatrice Greenhold jest moją starszą przyrodnią siostrą.
        James otworzył oczy tak szeroko, że o mały włos nie wypadły z oczodołów. Wytarł rękawem starej, podartej już szaty spocone czoło. Pocił się z przerażenia. Nie spodziewał się, że jego domysły mogą pokrywać się z rzeczywistością.

        Ulewa ustała. Zza rozrzedzających się chmur wychodził oślepiający blaskiem księżyc. Ogień w kominku powoli dogasał, jednak nikt o to nie dbał. Pajączek zamieszkujący przestrzeń między ścianą a drzwiami utkał sobie słusznej wielkości pajęczynę, w którą zdążyło złapać się już kilka much. Ucztując, nie miał nawet chwili na podpatrzenie emocjonujących wydarzeń w izbie. Madeleine w końcu podniosła się z zawilgotniałej podłogi. Jako pierwsza odważyła się poruszyć. James ruszył na nią uzbrojony w sztylet, jednak matka powstrzymała go przed zadaniem ciosu.
        – Musisz coś zrozumieć, Jamesie – powiedziała. – Madeleine jest jedyną osobą, która może ocalić mi życie przed gniewem Greenholdów. Chociaż sama pochodzi ze zwaśnionego z nami rodu, próbuje mi pomóc, gdyż jestem córką jej matki.
        – Miałabyś na nazwisko Greenhold, albo ona Shettleton! – krzyknął obezwładniony James.
        – To nie jest takie proste… Romans naszej matki z moim ojcem musiał zostać zatuszowany. Gdyby rodziny się dowiedziały, wszyscy mielibyśmy poważny kłopot. Szubienica to najlepsze, co mogłoby nas wtedy spotkać…
        – Czyli nie jestem czystej krwi Shettletonem?
        – Niestety, Jamesie, nie jesteś. Ale nie odziedziczyłeś po Greenholdach niczego, a w twoich żyłach płynie wola Shettleton.
        – Dlatego muszę jej dopełnić! – wykrzyczał James.
        – Nie możesz! – odezwała się Madeleine. – Kiedy ja zginę, twoją matkę zabiją Czarne Demony.
        – Czarne Demony? – zdziwił się młody chłopak.
        – Madeleine – przerwała staruszce siostra. – On nie musi o tym wiedzieć. Nie mieszaj w to mojego syna, jest jeszcze zbyt młody, by poznać tak straszną prawdę o istniejącym świecie.

        James zastanawiał się, czym były wspomniane Czarne Demony. Nie to jednak było największym problemem. Stanął przed poważnym dylematem – zabić Madeleine, by zemścić się na rodzie Greenhold, czy ocalić ją, by chroniła jego matkę. Po dłuższej chwili zastanowienia postanowił jednak pozostawić staruszkę przy życiu. Pomyślał, że i tak niedługo umrze ze starości.

        Shettleton podszedł do Madeleine i pchnął ją nożem do krojenia chleba w brzuch. Po trzech ciosach odszedł od półprzytomnej kobiety. Nakazał jej pozostać w Amyville, przy jego matce, by wspomniane Czarne Demony nie mogły się do niej dostać.
        – Jamesie – wspomniała. – Oddaję ci swoją moc transmutacji. Niech to będzie jedyne, co otrzymasz dobrego po rodzinie Greenhold.
        – Jestem zdumiony, jak spokojnie o tym mówisz, Madeleine – odpowiedział młodzieniec.
        – Tylko tak mogę ci się odwdzięczyć. Poza ochroną twojej matki, oczywiście.
        – Jeszcze tylko jedno pytanie… Nie musisz mnie już zabijać?
        – Dopóki tu jestem, nie.

        Chłopak nie był zadowolony z uzyskanej odpowiedzi. Wiedział bowiem, że Sarah musi zyskać odporność na ból i cierpienie, by przeżyć atak Czarnych Demonów. Ale co było dla niego ważniejsze? Własne życie, czy jego matki? Z pewnością nie chciał, by którekolwiek z nich ginęło. Postanowił odłożyć tę kwestię na dalszy plan. Jego celem było odnaleźć Greenholdów, chociaż sam nie wiedział po co. Czuł wewnętrzną potrzebę porozmawiania z kimkolwiek z owego rodu. Chciał dowiedzieć się czegoś o swojej babci. Przeczekawszy noc, ubrał się o świcie i niepostrzeżenie wymknął się z chaty.
        Dzień zapowiadał się pogodny i ciepły, bez zbędnych burz, czy ulew. Świetnie nadawał się na daleką wędrówkę.

        James, korzystając z dopiero co nabytej mocy, transmutował się w średniego wieku mężczyznę. Lat dodawały mu krótkie wąsy i trzydniowy zarost. Mierzył niewiele ponad metr i siedemdziesiąt centymetrów i był przy tym szczupły. Tak wyglądając, mógł zamieszkać w każdym hotelu, pić każdy trunek i, co podobało się chłopakowi, zabawiać się z każdą nierządnicą. Fizycznie dorosły chłopak wyruszył w samotną wędrówkę po świecie, w celu rozwiązania nurtujących go problemów: czym są Czarne Demony oraz dlaczego jego babcia puściła się z Greenholdem. To, dlaczego Madeleine pozostała przy nazwisku ojca, nie zastanawiało go w ogóle. Była dla niego nieistotnym robaczkiem, jak tamten pajączek, zwisający z sufitu przy kominku.

        Poranek faktycznie był pogodny. Na niebie mozolnie przesuwało się jedynie kilka białych obłoczków, przypominających owce przed strzyżeniem. Promienie słoneczne wspaniale odbijały się od licznych okien w domostwach Amyville. W takim blasku młody potomek Shettletonów przemierzał wiejskie dróżki, by w końcu dojść do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. Ustronna ścieżka, na której usłyszał wybuch.
        – W końcu dzieje się coś ciekawego – powiedział sam do siebie, po czym ruszył przed siebie, nie myśląc o wydarzeniach z ubiegłej nocy. Próbował delektować się ciszą i spokojem, co mogła zapewnić mu okolica. Czas znów się dla niego zatrzymał. Na chwilę zapomniał o niebezpieczeństwie czyhającym na jego matkę. Zapomniał o zemście. O zdradzie krwi. Chciał pobyć sam pośród natury. To uwielbiał najbardziej. Błogą ciszę, ku zmartwieniu Jamesa, przerwał nadjeżdżający wóz. Rolnik, zdziwiony widokiem dorosłego mężczyzny pośród polnych dróg, wciągnął go w miłą pogawędkę.
        – A co pan tu robisz, sam, o tej porze dnia? Hm? – zapytał.
        – Oczyszczam umysł z niemiłych wspomnień, panie – odpowiedział grzecznie James.
        – Dajcie spokój, żaden ja tam pan. Ot, rolnik zwykły. Jakież to wspomnienia, hm?
        – Pozwólcie, że nie będę się dzielił. Mam jednak pewną prośbę.
        – Słucham ja was! – Ochoczo oznajmił farmer.
        – Czy moglibyście mi wskazać drogę do najbliższej gospody? Żołądek przysycha mi do kręgosłupa, a w gardle sucho, jakby kto pieprzem sypał.
        – Jasne. Idźcie dalej tą samą drogą. Przy wielkim posągu boga Fidiusa skręćcie w lewo.
        James podziękował rolnikowi uściskiem dłoni i głębokim ukłonem. Na odchodne zapytał tylko, jak długo będzie musiał iść. Dowiedziawszy się, że podróż zajmie mu nie więcej niż godzinę, ruszył wolnym tempem, próbując z powrotem zatracić się w głuchej ciszy.

        Rzeczywiście, po godzinie powolnego marszu, chłopak zauważył wielką tablicę, zapraszającą do odwiedzenia gospody „u Klemensa”. Bez chwili wahania wszedł do środka i zajął miejsce przy barze.
        – Kufel zimnego piwa poproszę – oznajmił.
        Właściciel, pytając o godność przybysza, podał słusznej wielkości szklanicę z lodowatym browarem.
        – Nazywam się James Shettleton. Pochodzę z Amyville. Chciałbym również coś zjeść i przenocować.

        James po wypiciu trzeciego kufla i zjedzeniu dwóch misek żuru, postanowił zapytać gospodarza o ród Greenholdów. Ten, usłyszawszy nazwisko, wzdrygnął się, ale poinformował chłopaka, że nic nie wie. Młodzieniec przez chwilę próbował wyciągnąć ze staruszka informacje, ale na próżno. Klemens Vicket był niskiego wzrostu dziadkiem, który swoją gospodą zajmował się, jak sam mówił, od dwudziestu kilku wiosen. Każdego roku obsługiwał tysiące gości i podawał setki litrów wina i browaru. Nie ryzykowałby życia okłamując Jamesa. Nawet, jeśli nie słyszał o morderczych mocach Shettleton, nie w głowie było mu zatajanie informacji o Greenholdach – postrachu New Viseberg. Za głowę choć jednego członka tego rodu oferowana była nagroda dwustu tysięcy złotych monet. Przynajmniej tak napisane było na ogłoszeniu, które bardzo zainteresowało młodzieńca.
        – Panie, długo to wisi tutaj? – zapytał.
        – To? – zamyślił się Klemens. – A będzie tak ze trzy noce już. Przyszedł taki wysoki obdarciuch i zaoferował dwieście sakiew temu, który przyniesie mu głowę tych morderców… Straszny to był typ, ale wiedział czego chciał. Ja pomogę każdemu, kto pomoże wyplenić tych brudasów z mojej wioski.
        – Cóż ci złego uczynili, panie? Mówiłeś, że nic nie wiesz.
        – Proszę mi wybaczyć. Myślałem, że jesteś jednym z nich.
        – Nie ufałeś mojemu nazwisku? – zapytał groźnym tonem James.
        – Bardzo przepraszam, panie. Mogę tylko powiedzieć, że Arthur Greenhold pracował u Draxonów na dworze. Straszni ludzie… Nie mniej straszni od niego. Ale ich zabił. Wyrżnął co do jednego. – Starzec był wyraźnie zdenerwowany samym faktem, że opowiada taką historię. James nawet nie myślał, by mu przerywać. – On miał tylko poić konie i sprzątać stajnię. Z przymusu wynająłem mu izbę, dosłownie za bezcen. Lord Draxon lubił jednak upokarzać swoich służących, a stary Greenhold nie wytrzymał. Nie pozwolił, by pluto na jego nazwisko. Wszystkich ich wybił… Żadnego nie zostawił przy życiu.
        Wysłuchawszy ciekawej historii, Shettleton postanowił poprosić o klucz do swojego pokoju. W głowie zbierał do kupy uzyskane przed chwilą informacje, gdy do gospody wszedł zakapturzony mężczyzna, podobny do tego z opisów gospodarza.
        – Jam jest Patrick Shettleton. Szukam wnuka mojego – Jamesa.
******


Powoli zaczyna się ciekawe :) Raz jeszcze proszę o klikanie w pole "like" oraz "share"!! Na pewno przyda się solidna reklama!! :)

Pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz