29 października 2011

Dziedzictwo rodu Shettleton - Rozdział drugi


Rozdział drugi

Nad Amyville zebrały się ciemne jak smolisty dym, wydobywający się z pobliskich kominów, chmury, z których zaczął siąpić drobniutki deszczyk. Kałuże na wiejskiej drodze wolno powiększały się w zagłębieniach po kołach traktorów, które codziennie nią przejeżdżały. Po kilku minutach opady wezbrały na sile i rozpętała się prawdziwa ulewa, jakby ktoś wysoko na niebie umieścił słuchawkę prysznica lub, co gorsza, miliony wielkich wiader z wodą. Zapach wilgoci rozprzestrzeniał się po całej wiosce, a ostatni promyk słońca został zgaszony przez napływającą coraz większą ilość ciemnych chmur. James wyjrzał przez okno, aby sprawdzić, czy woda nie wdziera się na ich podwórko. W tej samej chwili z nieba strzeliła grubą wstęgą błyskawica. Nie trzeba było długo czekać, aby usłyszeć potężny grzmot gdzieś w pobliżu Amyville. Młody chłopiec przypomniał sobie nagle o leżącej na podłodze dziewczynie, z której wciąż musiał wyciągnąć informacje o jego rodzinie i, co najważniejsze, pochodzeniu odziedziczonej przez niego mocy.
– Madeleine – rozpoczął rozmowę. – Dlaczego moja matka zamordowała twojego syna? Ona nigdy nie dopuściłaby się tak haniebnego czynu!
– Oj, głupiś ty, Jamesie. Jakież byłoby twoje zdziwienie, gdybym opowiedziała ci do końca historię dziedziczności mocy Shettletonów.
– Nic mnie już nie zdziwi po tym, jak się tu pojawiłaś… – wymamrotał zrezygnowany chłopak. – Mów, byle szybko, bo chcę mieć już to z głowy.
– Kiedy Greenholdowie zabili twojego dziadka, a ojca twojej matki, była ona strasznie zrozpaczona. Sama, bez absolutnie niczyjej pomocy, wymordowała niemal połowę żyjących wówczas członków wrogiego rodu. Jednym srebrnym nożem do listów. Ale nie udałoby się jej to bez posiadanej mocy… Mocy tak przeraźliwie potężnej, że sama boję się o tym mówić.
James patrzył na podnoszącą się z ziemi Madeleine, ponownie spojrzał w okno. Po zewnętrznej stronie po szybie wspinał się mały pajączek, który chciał skryć się w ciepłej chacie przed deszczem. Chłopiec patrzył na niego przez dłuższą chwilę, po czym przypomniał sobie o niewielkiej pajęczynie za drzwiami do izby. Wymamrotał coś pod nosem i pajączek niemal natychmiast zaczął dyndać pod sufitem. Zachwyt stworzeniem przerwała mu dziewczynka:
– Zdolność teleportacji, co? Twoja matka też to odziedziczyła po zamordowanym ojcu.
– Czemu akurat to?
– Twój dziadek był zafascynowany telekinezą i teleportacją jak nikt inny w wiosce. Czytał sporo ksiąg na ten temat i pobierał nauki przenoszenia przedmiotów u nadwornych magów. Nie było mu dane jednak dokończyć kursu, ale bogowie nagrodzili go pośmiertnie, zsyłając dar teleportacji na jego jedyną córkę. To pozwoliło jej zabić kilkunastu ludzi w mgnieniu oka.
James słuchał z zaciekawieniem, jednak coś nagle go tknęło. Ponownie spoglądając ukradkiem na cieszącego się ciepłem pajączka, pomyślał o morderstwie.
– Czemu siedziałaś w więzieniu, skoro to moja matka zabiła twojego syna?
– Nie mów, że nie pojąłeś?!
Shettleton pokręcił głową.
– Twoja matka natychmiast uciekła z miejsca zbrodni. Wiesz… teleportowała się, a ja pozostałam, opłakując śmierć jedynego potomka. Nie domyślasz się nawet, jaki ból w sercu odczuwa człowiek, który stracił rodzinę, a zwłaszcza własne dziecko. Roniłam łzy przez kilka miesięcy, a do dzisiaj mam ochotę się zemścić.
– Ostatnie pytanie, zanim cię zabiję. Skąd o tym wszystkim wiesz?
– O nie… Nie zabijesz mnie. Nie jesteś do tego zdolny. Ale i tak ci powiem. Jestem potomkinią Greenholdów, a dokładnie nazywam się Madeleine Beatrice Greenhold.
James, analizując po kolei wszystko, czego się dowiedział, postanowił jak najszybciej zabić Madeleine. W jej żyłach płynęła przecież krew odwiecznych wrogów jego rodu, który przez pokolenia gromadził różnorakie moce, aby tylko zgładzić Greenholdów co do jednego. Obmyślał w głowie dziesiątki posunięć na wypadek ewentualnej walki. Chociaż co do walki był pewien, że będzie miała miejsce.
– Rozumiem, że nie masz dziesięciu lat, Madeleine.
– A jak miałabym w tym wieku urodzić dziecko?
Dziewczynka ponownie się przeistoczyła, tym razem w dorosłą już kobietę o wyraźnych rysach twarzy, zdradzających jej podeszły wiek. Zmarszczki odchodzące od kącików ust i oczu, słabo widoczne odbarwienia w okolicach nosa. Miała z siedemdziesiąt – nie – osiemdziesiąt lat. Jej syn mógłby mieć teraz własne dorastające dzieci.
– Zdolność transmutacji… Zapowiada się ciekawa walka – powiedział zachwycony faktem James.
– Jaka walka? – zdziwiła się Madeleine.
– Zabiję cię, córko Greenholdów! Zginiesz jak zwyczajna dziewka ze wsi, w małej drewnianej chacie, na spróchniałej podłodze. Nie zostaniesz pochowana zgodnie z tradycjami rodu i zeżrą cię robale. Zero litości i szacunku dla takich jak ty! Wypełnię wolę Shettleton i pozbędę się wroga raz na zawsze!

Po kilkunastu minutach zawziętej dyskusji na temat, czy James może zabić Madeleine, czy nie, doszło do decydującego o dalszych losach obu rodów starcia. Oponenci stanęli naprzeciw siebie, przygotowując w tym czasie strategie. James postawił na szybkość i dokładność ciosów. Zaatakował Madeleine pewnie i bez większej trudności wbił miedziany sztylet między żebra. Miał nadzieję, że przebił jej płuco, lecz widząc kobietę z werwą rzucającą się na niego, zapomniał o płucu i zmusił ciało do przeniesienia w drugi kąt sali. Teleportacja nie była prostą techniką, ale opanował ją w dostatecznym stopniu.
Kobieta uderzyła chłopca pięścią w twarz, po czym szybko oddaliła się pod okno. James nie pozostawał jej jednak dłużny i szybko oddał cios ze zdwojoną siłą, a Madeleine niemal nie wypchnęła z okna szyby. Pod jej ciężarem złamał się jednak blat stołu i gruchnęła pośladkami o starą podłogę. Shettleton wykorzystał moment słabości wroga i zaczął wymachiwać na oślep sztyletem przed oczami Greenholdowej, mamrocząc w tym samym momencie słowa w obcym języku. Widząc, że James nie trafił ani razu, zmęczona już starowinka chciała szybko zerwać się z desek i uderzyć przeciwnika pełną siłą. Zdziwiła się, gdy nie mogła się podnieść.
– Ha! Mam cię, starucho! – Szyderczo zaśmiał się James.
– Co… Co się dzieje?
– Unieruchomiłem twoje ciało na kilka minut. Teraz mogę zadać ci ostateczny cios. Wybierz, proszę, gdzie uderzyć najpierw? Płuca, żołądek, wątroba? A może od razu serce, żebyś długo nie cierpiała?
– Oszczędź mnie, błagam… Mam męża.
– Wiesz co? Zastanawiające jest to, jak bardzo przypominasz moją matkę. – Zignorował poprzednią wypowiedź Madeleine James. – Nie przyjęłaś nazwiska po mężu, aby przedłużyć swoje rodowe, więc nie masz brata. Miałaś jednego syna, a twój mąż jest absolutnym nieudacznikiem. Jako mała dziewczynka byłaś łudząco podobna do mojej matki, którą oglądałem na zdjęciach z jej pierwszego dnia w szkole. Mogłybyście być bliźniaczkami, ale ona ma dwadzieścia dziewięć lat, a ty osiemdziesiąt. Zbyt wiele was łączy, to jest dziwne.
– Za dużo filozofujesz, mały. Zaraz twoja klątwa zniknie i będę mogła cię wykończyć jak należy.
– Zabawne.

Po niecałej minucie, widząc, że klątwa unieruchomienia ciała nie odpuszcza, Madeleine postanowiła wykorzystać ostatni raz dzisiejszego dnia swoją moc. Głęboko myślami powędrowała do najszczęśliwszego dnia w jej życiu. Był to dzień narodzin jej synka. Przypominając sobie spacery z wózkiem pośród wysokich sosen, zdumiona własną głupotą odkryła w końcu, jak może się oswobodzić. Przeniosła swoją duszę do ciała małego pajączka, którego James wcześniej sprowadził do izby. Widząc to, Shettleton niemal natychmiast próbował przeteleportować Madeleine do stojącego na półce słoika po musztardzie. Nie udawało mu się to niestety, gdyż potomkini Greenholdów zbyt szybko się poruszała. W końcu jednak trafił w moment i przeniósł stawonoga.
– Teraz to już po tobie, suko – wypowiedziawszy te słowa, wziął słój do ręki i wrzucił do rozpalonego kominka.
Chwilę później do izby wbiegła Sarah Shettleton ze łzami w oczach.
– Nie! Nie rób jej tego! – krzyczała. – To moja siostra!





2 komentarze: