3 maja 2014

Cztery godziny - rozdział szósty

Opowiadanie to jest kontynuacją Trzech warunków!
Rozdział szósty
        Krieg Drei była planetą podobną do Ziemi. Choć przeważały tereny głównie skaliste i pyliste, nie zabrakło na niej miejsca dla bujnych traw, kwiatów oraz krzewów. Tych ostatnich było najmniej, a drzew nie widywano tu wcale. Wielkie połacie skalnych pustkowi zamieszkiwane były przez rdzennych mieszkańców, którzy mieli w zwyczaju osiedlać się daleko od terenów zielonych. Na własną rękę uprawiali w przydomowych ogródkach gatunki traw mogące służyć jako pożywienie. Zwierząt prawie wcale nie było. Na kwiatach przysiadały owady, z jakiegoś powodu omijane przez mieszkańców szerokim łukiem. Między listkami krzewów dało się znaleźć ślimaka, biedronkę czy nieznane ludzkości nowe gatunki organizmów żywych. Mieszkańcy Krieg Drei zjedliby wszystko, co pozytywnie wpłynęłoby na ich zdrowie.
        Byli oni podobni do ludzi. Z zewnątrz do złudzenia przypominali nasz gatunek, choć od razu rzucały się w oczy wyraźne różnice. Ich zęby były równe i spiczaste, a oczy schowane nieco głębiej w czaszce. Poruszali się na dwóch długich, w stosunku do reszty ciała, nogach, co pozwalało im rozwijać w biegu niesamowite prędkości oraz skakać nieprawdopodobnie wysoko. Chodzili nago. Dymorfizm płciowy nie istniał, toteż nie wstydzili się siebie nawzajem. Nie posiadali też organów, które na Ziemi wypadałoby zakryć listkiem.
        Gardran był jednym z nich. W przeszłości jadł to samo zielsko, które wcześniej musiał pielęgnować. Łowił w wielkie siatki chmary dziwnych owadów, pracował w kopalni… Jedynym, co odróżniało go od większości rdzennego plemienia była tajemnicza moc, której pochodzenie nie jest do końca znane. Na planecie mówi się, że dziwne objawy następowały u większości górników, a wszystko nasiliło się po wypadku, jaki miał miejsce kilkanaście lat temu. Gdy Amerykanie wylądowali na planecie, Gardran początkowo walczył z nimi, choć w końcu przekonał się do nich i od tamtej pory stał po ichniej stronie muru. Inni obcy niechętnie, ale wreszcie również zaprzestali walk i przystąpili do wydobywania kriegonitu dla nowych panów. Oczywiście w zamian za przepyszne pożywienie przywiezione z Ziemi.

        Na planecie nie brakowało wody. Atmosfera składała się głównie z tlenu i azotu, choć naukowcy zdążyli już zauważyć nieznaczne różnice w procentowym udziale poszczególnych pierwiastków. To wystarczyło ekipie ratunkowej, która miała ugasić pożar w miejscu katastrofy. Gdyby postawić przypadkowego przechodnia przed dziurą, nie poznałby, że leży w niej rosyjski myśliwiec. Pojazd był już tylko wielką, stalową kulą w dodatku tak osmoloną, że niemal zlewał się z otoczeniem. Wciąż dymił, wciąż się tlił i żarzył. Nieznaczne podmuchy powietrza wywołane ruchem obrotowym planety podsycały pożar. Dwa potężne żywioły toczyły spektakularną walkę o kawałek gruntu. Ogień zachłannie korzystał z dostępnego paliwa, płomienie strzelały wysoko, zupełnie nie przejmując się strumieniami wody. Strażacy obficie polewali gorejące szczątki rosyjskiego myśliwca.
        Wszystkiemu przyglądał się John. Orłow stał obok, mrucząc coś pod nosem.
        – Zastanawia mnie, skąd takie płomienie – rzucił, pocierając palcami pokryty siwą szczeciną podbródek.
        – Paliwo lotnicze?
        – Dawno powinno go zabraknąć. Obawiam się za to najgorszego.
        Dopiero teraz obaj zauważyli, że pracujący przy dogaszaniu pogorzeliska strażacy mają na twarzach plastikowe maski w cielistym kolorze. Ten specyficzny model służył tylko jednemu.
        – Powinniśmy zejść? – zapytał Adler.
        – Tobie i tak nic nie grozi. Ja jestem już stary, więc mam to gdzieś. A użycie kriegonitu jako paliwa zastanawia...
        – Ruscy opracowali metodę pozyskania energii?
        – Nie, skądże. – Orłow przymrużył oczy. Jego usta były teraz cienką, nieznacznie zarysowaną linią wykrzywioną w groteskowym grymasie. – Użyli go jak podpałki. John, to nie był wypadek! – Zaśmiał się.
        – Z czego pan się śmieje, majorze?
        – Z moich rodaków.
        John puścił mimo uszu przyznanie się majora do swojego narodu. Spojrzał nań pytająco. Dopiero teraz zauważył, jaką Orłow miał leciwą twarz. Zmarszczki zdobiły kąciki ust, oczu oraz czoło. Plamy wątrobowe pokrywały czubek niemal łysej głowy, z której tylko gdzieniegdzie wyrastały siwe włosy. Major zapuścił wąsy, by choć częściowo ukryć braki w uzębieniu. Ile on może mieć lat?, pomyślał Adler.
        – To była druga dywersja. Oni próbują odwrócić naszą uwagę od czegoś – powiedział Orłow, widząc konsternację na twarzy Johna.
        – Od kradzieży.
        – Nie, tu chodzi o coś grubszego.
        W tym momencie na powierzchni pojawił się stary Adler. Zupełnie nieoczekiwanie wygłosił monolog, relacjonując rozmowę z Blackiem oraz informując o kolejnych kradzieżach kriegonitu. Major podzielił się zaś swoim odkryciem i przez chwilę wspólnie milczeli. Na twarz dowódcy wstąpiły maleńkie kropelki potu, a źrenice się rozszerzyły.
        Kolejny przybył Gardran. Był zdyszany i spocony. Widać było, że jest czymś przejęty. Gdy przystanął, zgiął się w pół, opierając ręce na kolanach, i oddychał głęboko. Działo się z nim coś niedobrego.
        – Co tak stoicie? – wysapał. – Musimy ruszać, zanim Black się znowu do mnie dorwie.
        – Gdzie ruszać? – Alatho był zdumiony.
        – No, na misję. Jak najszybciej!
        Gdy tylko Gardran wypowiedział te słowa, gdzieś w oddali zabrzmiała syrena policyjna. Zza dogasających zgliszczy przebijało się ostre światło niebieskiego koguta. Łazik Blacka mknął po równym asfalcie niczym bolid, niemal taranując krzątających się przy wozie strażaków. Mężczyźni pożegnali go lasem środkowych palców. Pojazd toczył się dalej, nie dając wytchnienia spracowanym gąsienicom.
        – Szybko, do tuneli! – zakomenderował Gardran, ruszając do windy.
        – Co jest? – spytał stary Adler, nie bardzo wiedząc, czy ma posłuchać podwładnego.
        – Black nas przyskrzyni. Nie pozwoli odlecieć na Krieg Vier!
        Na dźwięk tych słów Alatho dobył z kieszeni swojego komunikatora i wstukał na klawiaturze jakiś numer. Pociągnął Johna za rękaw i wszyscy pognali ile sił w nogach na pobliskie lądowisko. Z hangaru wyprowadzano już najzwyklejszy w świecie śmigłowiec. Jakiś mężczyzna z czułością gładził stalowe poszycie drucianą gąbką. Zacierał znaki rozpoznawcze.
        – Phil, gotowy? – krzyczał Al. – Plan awaryjny!
        – Szefie, transporter czeka, ale jest blokada…
        – W dupie mam tę blokadę! Zabieraj chłopaków, zanim Black tu dojedzie.
        – Gdzie Dave? – wypalił nagle Orłow.
        John dopiero zauważył, że jego kompan znów gdzieś zniknął. Ostatnimi czasy zdarzało mu się to nader często, choć nikt nie robił z tego tytułu problemów. Dave był mało istotnym graczem, najmniej go podejrzewano, jeśli nie wcale. Jednakże to on brał udział w uprowadzeniu Adlera i nawet fakt, że go później uratował, nie był tu taryfą ulgową.
        – Dave jest już dawno na miejscu – odparł stary Adler. – Wskakiwać na pokład!
        Wszyscy trzej: John, Orłow oraz Gardran weszli po stromych schodkach do środka. Czyściciel okazał się także pilotem. Poderwał maszynę, zawisł na chwilę i odleciał w samą porę, gdyż po chwili wszyscy zobaczyli, jak niebieski kogut przestał się ruszać. Byli tak daleko, że widzieli tylko czarne punkty szamoczące się w tę i we w tę. Po kilkunastu sekundach nie mogli już ujrzeć nawet jaskrawego światła na dachu policyjnego łazika.
        Podczas lotu major gawędził z pilotem, Gardran rozwiązywał krzyżówkę, a John patrzył przez okno, podziwiając wszystkie kolory Krieg Drei. W pewnej chwili został wywołany przez Orłowa.
        – Możesz podejść?
        Podszedł do kokpitu, gdzie zajął wolne miejsce.
        – Wiesz, co się teraz stanie? – zapytał major, a gdy John nie odpowiadał, dodał ze zrozumieniem: – Tak myślałem. Uciekamy, bo podejrzewamy Blacka o szpiegowanie, ale tego chyba sam się domyśliłeś. Polecimy na Krieg Vier w ważnym celu.
        – Wiem, zabić kogoś tam…
        Orłow zaśmiał się.
        – To podpucha. Black wie o tym, a to oznacza, że albo ktoś wyniósł tę informację z centrum dowodzenia, albo ma podsłuch. Bardziej możliwe jest do drugie, ale cóż… Misja jest zgoła inna. Owszem, będziesz musiał kogoś zabić, ale ważniejsza jest dziewczyna.
        – Zabić? – John powtórzył, by się upewnić. – Dziewczyna?!
        – Kilka miesięcy temu wysłaliśmy ją na przeszpiegi, od kilku dni nie dostaliśmy od niej żadnego raportu. Podejrzewamy, że zaszyła się w jednej z ustalonych kryjówek, dokąd się udasz. Prawdopodobnie będzie oczekiwała pomocy w wykonaniu zadania, jakie jej powierzyliśmy, więc pomożesz. Jakieś pytania?
        John zauważył, że Gardran przysunął się nieznacznie na ławce. Siedział teraz bliżej kokpitu i podsłuchiwał, nawet nie kryjąc tego.
        – Co z nim? – zapytał Adler, wskazując obcego ruchem oczu.
        – Ma moc, może się przydać.
        – Ja też mam. Dave również. To nie wystarczy?
        – Ile razy jej użyłeś? Dwa? Trzy?
        – Trzy.
        – Zapewne nie poznałeś jeszcze jej ograniczeń – rzekł Orłow z satysfakcją. – Nie znasz też jej pochodzenia. Jesteśmy w dobrym momencie.
        – Spójrz w prawo – wtrącił się nagle pilot. – To ruiny kopalni kriegonitu, która wybuchła jakiś czas temu. Byłem niegdyś górnikiem, podobnie jak Gardran. U każdego z nas pojawiła się tajemnicza zdolność. – Odwrócił się nagle i spojrzał Johnowi w oczy. – Tak, jestem obcym – dodał, widząc jego konsternację.
        – Gdzie więc leżą minusy tej mocy? – zapytał Adler.
        – Umrzesz. W atmosferze pozbawionej oparów kriegonitu umrzesz po czterech godzinach od przemiany.
_______
Dziękuję Vetali z Podziemia Opowiadań za sprawdzenie tekstu.

1 komentarz:

  1. Trafiłem przypadkiem, ale chyba zostanę na dłużej.

    To co mi się podoba, to naturalne dialogi i szybka akcja, bez czekania. O to właśnie chodzi :D

    Przy okazji zapraszam do siebie
    lewo-reczni.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń